Wiosna 2005r. W procesie sądzonych jest sześciu mężczyzn, najważniejsi to: Jacek D., ps. "Dombas": lat 41, 190 cm wzrostu. Typ przywódcy, zdecydowanie górujący intelektualnie nad wspólnikami. Pochodzi z robotniczej rodziny, był zawodowym wojskowym. Szymon G., ps. "Cygan": niewysoki, kruczowłosy Rom, 36 lat. Zawód - kotlarz, wykształcenie podstawowe. Ojciec dwojga małych dzieci. Po wypadkach w Nowej Soli leczył się "na nerwy".
Król nowosolskich Cyganów Waldemar Huczko został brutalnie zamordowany w swoim domu w 1991 r. Mordercy podcięli gardło także jego konkubinie i zabili jego syna. Z mieszkania zabrali cenne kosztowności, w tym prawdopodobnie tzw. jajo Faberge - klejnot cara Mikołaja II.
O dokonanie zbrodni prokuratura oskarżyła dwóch mieszkańców Inowrocławia: Jacka D. i Szymona G. O pomoc - Aleksandra G. i Zbigniewa W. (mieli skrępować ofiary). Na czatach miał stać Hieronim D., zaś "wejście" do domu zorganizować nowosolanin Sandryno L. W pierwszym procesie toczącym się w 1994 r. zostali uniewinnieni. Powód? Badanie śladów DNA pożarłoby cały roczny budżet nowosolskiej prokuratury. Po dziesięciu latach, gdy badania stały się tańsze, śledczy nie mieli wątpliwości kto stał za zbrodnią.
D. przychodził na rozprawy w jasnej marynarce, miał schludnie przystrzyżone włosy, na ręce drogi zegarek. Na salę wszedł z dużą, niebieską reklamówką, z której wyjął wielką stertę dokumentów. Kwestionował wartość ekspertyz śladów biologicznych, które jasno wskazały, że krew na jego ubraniach należała do zamordowanych. Zeznania świadka incognito, uznał za nieważne, no ten był podobno jego odwiecznym wrogiem i teraz się mści. Wspominany świadek zeznawał, że Dombas, chwalił mu się, jak zabijał swoje ofiary.
Dombas przyrównywał się do bohatera słynnego "Procesu" Franza Kafki. Twierdził, że przestał ufać swojemu obrońcy wyznaczonemu z urzędu, bo ten spiskuje z prokuratorem.
Sąd w silnym składzie (Dariusz Pawlak oraz Bożena Maluśka) odrzucił wnioski "Dombasa". Miesiąc później wydał wyrok. Skazał Jacka D. na 25 lat. Taką samą karę dostał również "Cygana". Aleksandra G. i Zbigniewa W. - którzy mieli pomagać mordercom krępować ofiary i zacierać ślady - na 15 lat więzienia. Hieronimowi D. za współudział w napadzie i sprzedaży skradzionych rzeczy wymierzono karę sześciu lat więzienia, natomiast pięć lat dostał Sandryno L., za to, że wprowadził morderców do domu ofiary. Jacek D. po ogłoszeniu wyroku zaczął krzyczeć: - Nie chcę już tego słuchać. Proces był od początku ustawiony - przerywał sędziemu. - Źle się czuję! Wypuśćcie mnie z tej sali!- krzyczał skazany zza pancernych szyb specjalnie przygotowanej sali. Środki ostrożności miały uchronić ich przed ewentualną wendetą. Niektórzy nowosolscy Romowie uważali, że więzienie to zbyt niska kara dla morderców ich króla (cygańskie prawo jest jednoznaczne: śmierć za śmierć).
W piątek wieczorem, 11 stycznia 2008r., na plebanii w Ciosańcu pod Sławą, ginie od ciosów 57-letnia gosposia. Dzień później, w Serbach k. Głogowa, mordercy zabijają 69-letniego księdza i jego 59-letnią gosposię. Śledczy nie mają wątpliwości, że to jedno z najbardziej brutalnych morderstw ostatnich lat.
Serby, wieś pod Głogowem. Zadbana, spokojna, tysiąc mieszkańców. Większość pracuje w głogowskiej hucie KGHM-u. Mają okazałe wille, w ogrodach oczka wodne.
- A księdza czasami potrafią poszczuć psami, byle nie dać paru groszy na kolędzie - opowiadał Wyborczej kościelny Marian Prus. Niewielki kościół w centrum wsi ma szarą elewację, skromny ołtarz z wystruganymi z drewna apostołami i Chrystusem. Obok kościoła biegnie ruchliwa droga do Głogowa i Leszna. W ciągu godziny przejeżdża nią kilkaset aut. Tamtego wieczora nikt jednak nie zauważył, że po plebanii grasują mordercy. Parafianie odkryli morderstwo w niedzielę. Zdziwili się, kiedy przed ósmą kościół był jeszcze zamknięty na cztery spusty. Ksiądz zawsze witał ich przed drzwiami.
Fot. Marcin Olejniczak / AG
Władysław Polak wcześniej był proboszczem jednej z głogowskich parafii. W Serbach osiadł w 1991 r. Wszyscy liczyli, że doczeka późnej starości. Nie miał wrogów. - Jakieś fatum wisi nad nami. Poprzedni proboszcz zginął w wypadku samochodowym, a teraz to morderstwo. Tego nie zrobił człowiek, tylko bestia. Walił tak, że wypłynął mózg - opowiadał Edward Kiełbicki, mieszkaniec Serbów. - To był ksiądz złoty człowiek. Niepazerny na pieniądze. Widzieliśmy, że żyje skromnie. Nie jeździł mercedesem, chodził w wytartej sutannie. O kościół dbał jak mało kto. Postawił ogrodzenie, odmalował elewacje... Kiedy trzeba było ogłosić z ambony kwestę na remont plebani, robił się czerwony. Mówił, że to ponad jego siły, z trudem prosił o coś dla siebie.
Proboszcz jeździł 10-letnim volkswagenem polo. Dostał go od księży z Głogowa. Wcześniej wsiadał do dużego fiata. Zdezelowany grat. Kopciło spod maski, więcej palił niż był wart. Ale proboszczowi nie zależało na nowym, byle jeździło. Był redemptorystą, ale nie afiszował się znajomością z ojcem Rydzykiem.
W sobotę ksiądz Polak wyjechał na opłatek i kolędę. Na plebanię (stoi tuż za kościołem) wrócił ok. godz. 20. Podjechał pod garaż. - Nie trzymał tam nic cennego, tylko stary rower. Nie zamykał drzwi i to był błąd. Mordercy znaleźli w nim drewniany stojak na gromnicę. To tym zabili - opowiadał kościelny. Ciało zobaczył w niedzielę rano.
Fot. Marcin Olejniczak/ AG
Morderca ciągnął ciało przy ogrodzeniu, żeby nie zapaliła się lampa na fotokomórkę. Porzucił koło drewnianej komórki, przykrył folią i drewnianą paletą. Zapukał na plebanię. Gosposia, pani Helena otworzyła drzwi. Mieszkała na plebanii kilkanaście lat. Nie miała rodziny. Morderca dopadł ją w przedsionku pokoju. Roztrzaskali głowę młotkiem. Plamy krwi zostały na drzwiach, ścianie i podłodze. Młotek zostawił przy telefonie. Ociekał krwią... Zabrał kilka tysięcy. Ksiądz miał wiosną wymienić okna.
Z plebanii w Ciosańcu morderca zabrał: aparat fotograficzny Sony oraz odtwarzacz MP3. Nie znalazł pieniędzy. Ksiądz trzymał je w banku. Tego dnia gosposia Krystyna Wojciech miała rozpalić w piecu, przygotować księdzu kolację. Z mężem mieszkała kilka domów dalej. Zabójca czekał, aż przyjdzie na plebanię. Zabił ją siekierą. Ciało wciągnął do łazienki. Po zabójstwie wypalił dwa papierosy i wypił puszkę piwa. Zabrał czekoladki w złotych papierkach...
Akt oskarżenia, który wysłali do sądu zielonogórscy prokuratorzy liczył 45 stron. W nim drobiazgowy opis trzech okrutnych morderstw na plebaniach w Ciosańcu i Serbach na granicy województw lubuskiego i dolnośląskiego. Do tego zeznania świadków, opinie psychiatrów. Marcin M. został oskarżony o potrójne zabójstwo z motywów, według prokuratury, zasługujących na szczególne potępienie - nienawiści do kapłanów rzymskokatolickich i zemsty.
M. był karany za kradzieże i rozboje. Miał wtedy 19 lat. Wyszedł w grudniu 2006 r. za dobre sprawowanie. Latem 2007 r. wyjechał do Niemiec. Pracował w Karstadt u Niemca polskiego pochodzenia. Ale kiedy pokłócił się z pracodawcą - twierdził, że Niemiec go oszukuje - zjechał znów do Polski. Zatrzymał się u brata matki w Lipinkach k. Sławy. W styczniu br. zaczął zabijać. Twierdzi, że tak kazał mu "głos". W śledztwie przyznał, że mordując księdza, miał przed sobą obraz innego, z woj. zachodniopomorskiego, który miał go molestować, gdy był ministrantem. Tamtejsza prokuratura umorzyła śledztwo.
Krystyna Wojciech, gosposia księdza w Ciosańcu, miała 58 lat. Była bardzo ostrożna, dość nieufna, nie wpuszczała nieznajomych na plebanię. Drzwi otworzyła punktualnie o 17.30. Miała rozpalić w piecu, bo ksiądz kolędował. Kiedy weszła do przedpokoju, Marcin M. uderzył ją obuchem siekiery. Jak potem zeznał - nie dostrzegł twarzy kobiety, był pewien, że bije księdza. Kobietę zaciągnął do łazienki, zabrał jej klucze, by splądrować pokoje. Kiedy usłyszał jęk gosposi, wrócił, by ją dobić.
M. kościół w Ciosańcu zobaczył tydzień wcześniej. Wybrał się z kuzynką z sąsiedniej wsi, by ustalić termin chrzcin jej dziecka. 11 stycznia 2008r. Marcin M. wsiadł do autobusu PKS do Sławy. Stamtąd przeszedł piechotą do Ciosańca. Wszedł na plebanię przez okno w dachu. Mimo niskiego wzrostu (1,65 m), bez trudu wspiął się na szczyt.
Rano powiedział wujostwu, że znalazł pracę na platformie wiertniczej w Danii. Wsiadł w autobus do Głogowa, wierząc, że tam sprzeda łupy. Ale żaden z komisów nie był zainteresowany. Marcin M. doszedł do Serbów, kilka kilometrów od Głogowa. Kiedy zobaczył kościół - jak opowiada - znów w głowie usłyszał "głos". Przy kościele stał volkswagen, a takim samym - tłumaczył Marcin M. - miał jeździć ksiądz prześladowca z jego młodości.
Wszedł na garaż i czekał na proboszcza. Ksiądz próbował uciekać, ale cios w głowę był śmiertelny. Potem napastnik uderzał go kilkanaście razy. Ciało przeciągnął pod płot, zakrył folią i drewnianą paletą. Wszedł na plebanię, w przedpokoju znalazł młotek. To nim zabił Helenę Rogalę, gosposię proboszcza. Zabrał kilkanaście kopert z pieniędzmi. Razem ponad 60 tys. zł (także w dolarach).
10-letnim volkswagenem polo podjechał do rodziny w Lipinkach. Pod drzwiami zostawił kopertę z 2,6 tys. zł. Telefonicznie tłumaczył, że kolega oddał mu zaległy dług. Prosił rodzinę, by uregulowała jego rachunek za telefon. Kiedy w radiu usłyszał, że policja poszukuje skradzionego auta, spalił je razem z łupami. Zostawił sobie jedynie latarkę księdza i książkę do nauki języka angielskiego. Kupił nowe ubranie, walizkę i komórkę. Wsiadł w pociąg do Stargardu Szczecińskiego. Tam zafundował sobie nowe okulary, CB-radio, a z ogłoszenia kupił opla tigrę za ok. 10 tys. zł. Ubrania z napadów wyrzucił na śmietnik.
Fot. Agnieszka Wocal / AG
Potem wyruszył do Niemiec, by zemścić się na byłym pracodawcy. Nie zastał nikogo w domu. W tym czasie lubuscy policjanci mieli już jego portret pamięciowy. Niemieccy policjanci zatrzymali go 25 stycznia, 100 km od Berlina.
Marcin M. twierdzi, że zabijał z zemsty, a kradł tylko dlatego, by zmylić trop. Dowodem ma być to, że z plebani w Serbach nie zabrał wszystkich pieniędzy (zostawił ok. 30 tys. zł). Prawdziwym motywem - mówi Marcin M. - była zemsta na ks. Edwardzie S. Szukał go bez skutku, kiedy wyszedł z więzienia. Zimą zaczął słyszeć w głowie uporczywy "głos", który kazał mu "wyrównać krzywdy". Zeznał, że "głos" zarzucał mu, że "wszystko zniszczył, bo nie zemścił się na Edwardzie S.".
Psychiatrzy uznali, że był w pełni poczytalny. - Słyszane głosy stanowią celową symulację zaburzeń psychicznych i wyraz świadomie przyjętej obrony prawnej, której celem jest uzyskanie korzyści w toku prowadzonego postępowania - napisano w ekspertyzie. Biegli uznali, że mężczyzna ma skłonności do nadmiernych przeżyć emocjonalnych. Czuł się skrzywdzony i upokorzony.
Sąd skazał go na dożywocie.
Fot. Agnieszka Wocal / AG
Kwiecień 2009r. Czterech sprawców bestialskiego mordu sprzed 9 lat usłyszało wyroki. Główny oskarżony, boss gangu z Nowej Soli, nie wyjdzie z więzienia do końca życia.
Historia tego podwójnego zabójstwa mrozi krew w żyłach. Na początku listopada 2003 r., na łące w Lubieszowie pod Nową Solą, jeden z mieszkańców odnalazł worek foliowy z fragmentami ciała. Sprawą zajęli się specjaliści z CBŚ. Szczątki były tak zniszczone, że oficerowie nie mieli pewności, czy ofiarą był człowiek, czy zwierzę. Po pół roku eksperci ustalili, że to szczątki kobiety i mężczyzny. Na podstawie kodów DNA ustalono, że zabici to mieszkańcy Kostrzyna: 32-letni Piotr S. i jego 25-letnia konkubina, absolwentka gorzowskiego AWF. Zamordowano ich w 2000 r. Po półtora roku żmudnego śledztwa CBŚ ustaliło, że zabójstwa dokonała czwórka mężczyzn. Dziś są po 50-tce, mieszkają w Lubuskiem, jeden z nich jest obywatelem Mołdawii. Zabójstwo zlecił Andrzej S., właściciel fabryki krasnali ogrodowych w Nowej Soli. Mężczyzna ukrywał się za granicą. Po nagłośnieniu sprawy w programie "997", udało się go zatrzymać.
Zbrodnia miała miejsce 30 sierpnia 2000 r. Piotr S. ze swoją konkubiną przyjechał do Nowej Soli na rozmowy o interesach. Zaprosił go do swojego mieszkania Andrzej S., członek gangu napadającego na tiry z elektroniką i papierosami. Pozornie spotkanie miało dotyczyć rozliczeń finansowych, ale Andrzej S. już wtedy planował zabójstwo wspólnika. Kobieta zginęła przypadkowo, bo była jedynym świadkiem. Wywieziono ich do pustej fabryki krasnali. Tam sprawcy godzinami katowali swoje ofiary. Strzelali w nogi z pistoletu, rozdzierali nożem ciało mężczyzny. W końcu zabili go strzałem w ucho. Dziewczynę zgwałcili i na wpół przytomną kłuli sztyletami, by w końcu dobić drewnianym kołkiem. Po zabójstwie mężczyźni rozebrali ofiary i przewieźli w bagażniku samochodu nad rzekę. Wykopali dół, wyłożyli folią, wrzucili ciała i zasypali je kilkudziesięcioma kilogramami sody kaustycznej. Żeby nie było czuć fetoru, rozpalili grilla. Bawili się przy wódce czekając, smażyli kiełbasy aż zwłoki rozpuszczą się w chemikaliach.
Sąd skazał Andrzeja S., głównego oskarżonego, na karę dożywotniego więzienia z zastrzeżeniem, że warunkowe przedterminowe zwolnienie może nastąpić nie wcześniej niż po odbyciu kary 40 lat więzienia. Drugiego bandytę sąd skazał na 25 lat więzienia (warunkowe zwolnienie może nastąpić po odbyciu kary 20 lat). Trzeci usłyszał wyrok 15 lat więzienia, a obywatel Mołdawii odsiedizał cztery lata i zapłaci grzywnę.
Listopad 1987r. Zieloną Górą wstrząsnęło nie tylko okrucieństwo morderstwa, ale także nieudolność wymiaru sprawiedliwości. Choć wytypowano oprawcę młodej kobiety, nie doszło do procesu. Milicjanci nie mieli wystarczających dowodów. Do czasu...
Roznegliżowane ciało kobiety znaleźli sąsiedzi rankiem 27 listopada 1987 roku. 33-letnią kelnerkę klubu nocnego Topaz zamordowano na ul. Chopina. Krystyna skończyła pracę w klubie ok. godz. 2 w nocy. Do domu wracała najkrótszą drogą. Matka samotnie wychowująca syna mieszkała w kamieniczce przy dzisiejszej ul. Dworcowej. Musiała przejść przez podwórko pobliskiej szkoły. Gdy mijała garaże, napadł na nią mężczyzna. Zgwałcił, pobił, a na koniec udusił. Po kilku miesiącach w lutym 1988 r. milicjanci wytypowali głównego podejrzanego. Stanisław N. miał wtedy 27 lat. Z zawodu elektryk-spawacz, urodził się w Sławie. Od lat mieszkał jednak już na Śląsku. Trzy lata wcześniej wyszedł z więzienia. Jako młody chłopak został skazany na osiem lat więzienia za napady na swoje sąsiadki. Podduszał je, bił, by zabrać im cenną biżuterię. Wyszedł wcześniej za dobre sprawowanie.
Jesienią 1987 r. miał odwiedzić znajomych w Zielonej Górze. Kręcił się owej nocy wokół nocnego klubu. Miał jednej z kobiet zaproponować kolację. Nie zgodziła się. Wtedy miał zaplanować atak na Krystynę. Gdy zatrzymała go milicja, szedł w zaparte, twierdził, że nigdy nie poznał swojej ofiary. Mężczyzna po kilkumiesięcznym areszcie wyszedł na wolność. Śledztwo umorzono w grudniu 1988 r., a akta trafiły na półkę.
Po 27 latach sprawą zajęli się prokuratorzy Prokuratury Okręgowej w Zielonej Górze. Po roku śledztwa wystawili za Stanisławem N. Europejski Nakaz Aresztowania. Latem ub.r. sąd w Düsseldorfie nakazał aresztować mężczyznę i odesłać do Polski. - Badania genetyczne potwierdziły w sposób niebudzący wątpliwości, że ślady zebrane z miejsca zbrodni należą do tego właśnie mężczyzny. Potwierdziły, że chwilę przed morderstwem współżył z ofiarą - mówił Alfred Staszak, szef Prokuratury Okręgowej, tuż po wysłaniu aktu oskarżenia do sądu.
Fot. Prokuratura Okręgowa w Zielonej Górze
Półtora miesiąca temu Sąd Okręgowy w Zielonej Górze skazał mężczyznę na 25 lat więzienia, czyli najwyższy wymiar kary pozbawienia wolności, jaki obowiązywał w latach 80. (najsurowszym wyrokiem była oczywiście zniesiona po upadku PRL-u kara śmierci). Stanisław N. nadal nie przyznaje się do winy. Choć dziś przyznaje, że ofiarę jednak znał, utrzymywał z nią kontakty seksualne, ale jej nie zabił. Obrońca złożył apelację. Wyrok nie jest jeszcze prawomocny.
Matkę dziewczynki, która pomagała mu wrzucić jeszcze żywą córkę do studni, na 15 lat. Stach G. był spokojny. Jak zawsze był skuty kajdankami oraz łańcuchami. Magdalena W. wchodząc na salę, zanosiła się płaczem. W ręku trzymała różaniec. Przez godzinę, gdy sąd uzasadniał wyrok, kobieta zasłaniała twarz rękawem puchowej kurtki. Spod niej raz po raz było słychać jęki i westchnienia.
Fot. Agnieszka Wocal / Agencja Gazeta
Do morderstwa doszło pod koniec marca ub 2008r., w domu po starej kuźni. Budynek należy do mężczyzny. Para od rana piła alkohol. Według wersji śledczych, jaką wczoraj poparł sąd, pijany mężczyzna zabrał dziewczynkę z kolan matki, chwycił za drewniany kołek i zaczął nim bić dziecko po głowie. Zadał co najmniej pięć ciosów. Potem nieprzytomną, półnagą córeczkę wrzucił do starej studni. Dziecko utopiło się. Wszystkiemu miała przyglądać się matka dziewczynki. Sama miała wywieźć wózkiem ciało dziecka na dwór. Mężczyzna miał zabić dziewczynkę, bo ta zbyt głośno płakała. Chciał ją uciszyć.
Fot. Sebastian Rzepiel / AG
Kobieta i mężczyzna na początku śledztwa przyznali się do udziału w morderstwie. Dwa dni po tragedii, podczas wizji lokalnej, ze szczegółami opowiadali, co wydarzyło się feralnego dnia. Po badaniach lekarskich - opinii biegłych psychiatrów, którzy stwierdzili, że oboje podejrzani są poczytalni, a jedynie silnie uzależnieni od alkoholu, śledczy ukończyli akt oskarżenia. Prokurator chciał, by oboje odpowiedzieli za udział w morderstwie ze szczególnym okrucieństwem. Zażądał dla mężczyzny najsurowszego wyroku - dożywocia. Dla matki, która pomagała w tuszowaniu zbrodni, a także, choć powinna gwarantować bezpieczeństwo dziecka, nie broniła go, chciał kary 25 lat.
Podczas wygłaszania mów końcowych oskarżeni zmienili swoje zeznania. Stanisław G. zasłaniał się zanikiem pamięci. Twierdził, że nawet jeśli przyczynił się do śmierci dziecka, to zrobił to niechcący - odganiając sforę psów, która wbiegła do kuchni, musiał przypadkiem uderzyć dziewczynkę kijem od grubej miotły. Matka dziewczynki wycofała swoje zeznania i powiedziała, że nie uczestniczyła w zbrodni, bo spała zamroczona alkoholem.
Adwokat oskarżonej wnosiła o uniewinnienie Magdaleny W. Powoływała się na zeznania jedynego świadka morderstwa - Kacpra, wówczas 7-letniego brata zamordowanej. To chłopiec pobiegł po pomoc do sąsiadów. Ci wezwali policję. Kacper zapewniał, że matka spała podczas zabójstwa. Sąd zlecił więc kolejną wizję lokalną, która miała wyjaśnić, czy chłopiec przez okno domu mógł widzieć śpiącą matkę. Badanie wykazało, że niekoniecznie. Wątpliwości, czy brat ofiary nie jest sterowany przez rodzinę matki, wzbudziły także zeznania opiekunów chłopca z rodziny zastępczej. Ci przed sądem przyznali, że chłopiec po przesłuchaniu miał się szczycić tym, że udało mu się okłamać śledczych.
Fot. Sebastian Rzepiel / AG
Para nie odpowiedziała za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. - To, co w ocenie społeczeństwa może uchodzić za szczególnie okrutne, a na pewno takim może wydawać się, nie musi wyczerpywać kwalifikacji prawnej - argumentowała sędzia. Ze względu na wiek oskarżonego, a także opinię biegłych psychiatrów, którzy przyznali w niej, że choroba alkoholowa uszkodziła jego centralny układ nerwowy, Stach za zabójstwo dostał 25 lat więzienia. Kobieta nie odpowiedziała za współsprawstwo, jak żądał prokurator, a za pomocnictwo. Sąd wymierzył jej karę 15 lat więzienia, nie dając wiary drugim zeznaniom kobiety, a także chłopca, który twierdził, że matka spała.
Listopad 2012. Sąd Okręgowy w Zielonej Górze skazuje Robert M. na dożywocie. Mężczyzna zamordował 33-letnią żaganiankę z zimną krwią. Zadał jej 36 ciosów, większość nożem. Zabił na oczach dzieci. Nie mógł pogodzić się z myślą, że kobieta odeszła od niego. Chciała ułożyć sobie życie z innym, bo Robert M. znęcał się nad nią i dziećmi. 33-letnia Joanna [w dowodzie Stanisława - red.] mieszkała w centrum Żagania. Była drobną, niewysoką brunetką. Przed śmiercią żaliła się policji i prokuraturze, że były partner mści się, bije ją, grozi śmiercią. I choć dotkliwie pobił jej matkę, do aresztu trafił dopiero po zabójstwie. W jesienne południe 22 września 2011r.. wszedł do domu żaganianki. Z kuchennej szafki wyciągnął duży nóż i rzucił się na kobietę. - Zabił ją w biały dzień, na oczach świadków, w tym małych dzieci. Zabił w sposób brutalny i bezwzględny. Kara dożywocia to sprawiedliwa odpłata za to, co zrobił - uzasadniała wyrok sędzia Ewa Fliegner. Zabójstwo uznała za szczególnie okrutne. - Gdy jeden nóż pękł mu w rękach, sięgnął po drugi. Kopał ofiarę. Złamał jej nos. Podciął szyję. Według biegłej patomorfolog pastwił się nad ofiarą - wyliczała sędzia.
fot. Anna Krasko/Agencja Gazeta
Adwokaci mężczyzny dowodzili, że to 33-latka zadała pierwszy cios. A on oddał w obronie własnej. Sąd nie dał wiary tej wersji. Nie potwierdzili jej świadkowie. Mężczyzna miał ślad na łopatce po ugodzeniu nożem. Uderzyła, nie zamordowana, a jej siostra bliźniaczka. I to dopiero, gdy mężczyzna został zatrzymany przez policjantów. Kluczowy okazał się T-shirt. Mężczyzna tuż po morderstwie zdjął zakrwawioną koszulkę. Bliźniaczka twierdzi, że wbiła nóż w nagie ciało.
- Na koszulce nie ma żadnego rozcięcia. A powinno być. Jest za to krew ofiary i ślady DNA sprawcy - tłumaczyła sędzia.
Joanna ważyła 40 kg. - Robert M. był znacznie silniejszy. Nie musiał zadawać jej takiej ilości ciosów, by się skutecznie obronić - tłumaczyła sędzia.
Sąd nie uwierzył w skruchę i płacz podczas mów końcowych. Pisał listy z aresztu do swojej siostry. Były cenzurowane. Kipiały nienawiścią do zmarłej. Według sądu sprawca morderstwa zagraża innym. Mógłby się mścić. Dlatego w więzieniu przesiedzi minimum 25 lat. Dopiero po tym czasie może ubiegać się o przedterminowe zwolnienie, o ile resocjalizacja odniesie skutek. Robert M. musi obowiązkowo leczyć się z alkoholizmu i przejść więzienną terapię. Musi też zapłacić rodzinie Joanny 100 tys. zł nawiązki. Joanna była typową ofiarą przemocy w rodzinie. Mąż znęcał się nad nią i dziećmi. Najstarszego syna potrafił zbić za brak włożonej koszulki do spodni. Joanna osierociła trójkę dzieci. Najstarszy Damian skończył w tym roku 16 lat, Natalia 13 lat, Paulinka nie ma pięcu lat. Dzieci zaadoptowała pani Bożena.
fot. Anna Krasko/Agencja Gazeta
Przed śmiercią rodzinę Joanny policja i prokuratura objęła nadzorem - tzw. niebieską kartą. Kobieta od roku skarżyła się na przemoc ze strony partnera. - Potrafił wyciąć jej włosy, bo nie podobał mu się kolor, na jaki je przefarbowała. Tygodniami nie wychodziła z domu, miała siniaki pod oczami - opowiada siostra. Zamordowana kilka razy była u prokuratora. Mówiła o groźbach. Bała się o życie. Pokazywała SMS-y. Prokuratura Apelacyjna w Poznaniu prowadzi postępowanie przeciwko prokuratorowi.
Grudzień 2008r. Po kilku latach batalii sądowej Sąd Apelacyjny w Poznaniu uniewinnił Marcina D., skazanego pół roku wcześniej przez zielonogórski sąd na 25 lat więzienia za morderstwo Magdaleny S. na ul. Chopina.
Zbrodnia, która wstrząsnęła mieszkańcami Zielonej Góry, wydarzyła się osiem lat temu u zbiegu ul. Chopina i Akacjowej. Zaatakowana dziewczyna umierała w bólach, mimo jej krzyku nikt jej nie pomógł. Gdy ktoś w końcu zadzwonił na policję, było już za późno. Śledczy znaleźli ciało przykryte krzakami, obok leżał czerwony od krwi kamień. Magdalena S. miałaby dziś 38 lat.
W kwietniu 2004 r. zapadł pierwszy wyrok w sprawie morderstwa zielonogórzanki. Sąd skazał Marcina D. na 25 lat więzienia, a Arkadiusza W. na 15. Choć proces był poszlakowy, przesądziły zeznania Arkadiusza W., który na początku przyznał się do udziału w morderstwie. Później wycofał się ze wszystkiego, ale nie potrafił wiarygodnie wytłumaczyć, skąd znał szczegóły morderstwa (przekonywał, że z audycji radiowych).
Adwokaci odwołali się do Sądu Apelacyjnego w Poznaniu. Wyrok został uchylony, a proces ruszył od nowa. Tym razem pracy sędziów i prokuratorów przyglądali się przedstawiciele Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. W lutym br. zapadł wyrok przed zielonogórskim sądem. Marcin D. (31 l.) dostał 25 lat więzienia, Arkadiusz W. - 15 lat. Ich obrońcy natychmiast odwołali się od wyroku.
Marcin razem z chłopakiem Magdy - Piotrem, prowadził pub na zielonogórskim deptaku. Od miesięcy zalegał u wspólnika ze spłatą długu - ok. 60 tys. zł. Kiedy przestał spłacać pożyczkę, Piotr i Magda zagrozili, że przejmą klub. Zdaniem śledczych, Marcin D. postanowił wystraszyć dziewczynę. Miał nadzieję, że dzięki temu para zacznie z nim negocjować. Poprosił o pomoc Arkadiusza W. (26 l.). Ten zabrał jeszcze jednego kolegę. Mieli zaczepić Magdę, kiedy szła rano do pracy. Napastnicy najpierw dusili dziewczynę paskiem od jej torebki, ale kiedy zaczęła krzyczeć, przestraszyli się, że ktoś może wezwać policję i uderzyli ją kamieniem (pierwsze zeznanie Arkadiusza W. wskazuje, że ciosy zadawał Marcin D.) Napastnik zabrał dziewczynie telefon komórkowy, by usunąć swoje nagranie z poczty. Potem roztrzaskał go o ziemię. Śledczy na podstawie billingów ustalili, że oskarżony faktycznie dzwonił do dziewczyny z telefonu w swoim domu, a uszkodzona komórka potwierdziła tę wersję. Mieszkanka ul. Lipowej potwierdziła także, że widziała trójkę uciekających mężczyzn.
W lutym sąd uznał, że Marcin D. miał motyw do dokonania tego zabójstwa - porachunki finansowe, a o tym, że to zrobił, może świadczyć fakt, iż mówił znajomym, że dziewczyna nie żyje, zanim policja wydała oficjalny komunikat. Na jego niekorzyść przemawiało też wcześniejsze zdarzenie, kiedy groził śmiercią innej kobiecie. Była dziewczyna Marcina D. zeznała, że na przełomie stycznia i lutego 2000 r. ten wielokrotnie groził jej zgwałceniem, pobiciem, a nawet śmiercią.
Sąd Apelacyjny w Poznaniu uniewinnił Marcina D. Uzasadniał, że dowody zebrane w trakcie śledztwa przez zielonogórską prokuraturę, nie przekonują o jego winie. Wyrok jest prawomocny.
Wszystkie komentarze