Jest z nami prawie sześć lat. Na zdjęciu w podwarszawskim schronisku był przerażony. Miał rozorany kark, ślady po biciu. Wolontariusze z Fundacji Boksery w Potrzebie, którzy go zabrali, nazwali Bombajem, pewnie z racji azjatyckiego wyglądu i stylu. Wiek ocenili na dwa lata.
Gdy go z żoną zobaczyliśmy, miał odstające żebra, szorstką, zaniedbaną sierść, strach w oczach. Burknął. Może nie wrogo, ale bardzo nieufnie. Nigdy nie poznamy jego historii. Z zainteresowaniem rozglądał się za samochodami. Podskakiwał, śledził wzrokiem parkingi. Mógł ktoś go wykopać na ulicę i odjechać. Przy gwałtownym ruchu kulił się, jak typowy maltretowany pies.
Do Zielonej Góry przyjechał wolontariackim samochodem. I niestety, nie przeszedł testu kota. Nasze dwa persy chciał rozszarpać. Atakował jak wytresowany pies bojowy. Bezgłośnie, precyzyjnie, z wysuniętą szczęką. Byliśmy przerażeni. Bombajem rządził instynkt. A ten nakazywał gryźć.
Socjalizacja trwała ponad trzy miesiące. Parę dni przed Bożym Narodzeniem stał się cud. Rudy włochaty Tofiś przeszedł Bombajowi pod brzuchem, potem tuż przy pysku. Świat zwierzaków się zmienił jak za dotknięciem różdżki. Bombaj powąchał rudego, potem szarego kota. Udał, że nie widzi, gdy zaczęły pić wodę z jego miski.
Dziś razem śpią, gonią za piłkami, pies wyjada kocie przysmaki. Czasem naszemu bokserowi śnią się podłe rzeczy, słychać błagające skomlenie. Uspokaja się, gdy otworzy oczy, a rudy pers pakuje mu się do legowiska.
Malutką czarną kotkę Figę zobaczył rok temu. Przyjął jak siostrę.
Jeśli chcielibyście pomóc bokserom koniecznie wejdźcie na stronę Fundacja-bokserywpotrzebie.pl.
fot. archiwum rodzinne
Otwieram lodówkę, już jest. Siada, a ogon zajmuje pół kuchni. Jesienią na grzybach robi dziesiątki kilometrów. Biega od pani do pana, bo nie chce się zawieruszyć. Wścieka się, gdy tańczymy, bo przestaje być w centrum uwagi. Jest jedynym psem, który potrafi bekać (zwłaszcza po wypiciu kuracjusza beskidzkiego). Ślini się, jak każdy dogowaty, ale nie na widok jedzenia, a smyczy. Pan Ślina jest z nami półtora roku.
Był maj 2012 r. Trzynasty, niby pechowy. Grzało słońce, zwykła leniwa niedziela. Do schroniska pojechałam od niechcenia. Właściwie, by się "dobić". Poryczeć.
Dwa miesiące wcześniej odszedł od nas przyjaciel Zielony - czarny mieszaniec w typie labradora. Chorował na raka kości. Lekarze przedłużyli mu życie o dwa lata. Najpierw amputacja tylnej łapy, potem szpikowanie lekami. Był wesoły do ostatnich dni. Bez łapy radził sobie świetnie. Męczyły tylko pytania ludzi, bo widok psa na trzech nogach to w Polsce rzadkość. Zielony żyłby długo i bez łapy, ale rak zaatakował płuca. Coraz częściej zaglądaliśmy do lecznicy, aż w końcu przyszło nieuniknione. Czas się pożegnać - powiedziała lekarka. Zielony zasnął na moich kolanach.
Wtedy postanowiłam nie mieć więcej psów. Nie przyzwyczajać się, nie ryczeć do poduszki. W głębi przeżywałam słowa lekarki, która przytulając mnie powiedziała "Psy są po to, żeby nas kochały. Niech pani nie czeka, przygarnie nowego". Brzmiało jak zdrada.
Wtedy w maju w jednym z kojców stał on. Pan Ślina.
Bawił się miśkiem i skakał jak kangur. Wypatrywał człowieka, choć ten go skrzywdził. Gdy trafił do schroniska był zagłodzony. Na sierści miał ślady od przypalania papierosem. Ktoś go bił. Bo widząc krępych mężczyzn, kulił się i posikiwał. Poprzedni właściciel zamykał go na kilka dni w pustym domu, a sam pił. Bogart - był wtedy szczeniakiem - wył i wkurzał sąsiadów. W końcu wylądował na ulicy.
Gdy robiłam piątą rundę wokół klatek, wracając znów do dogowatego, Joanna Łozicka, wolontariuszka, wcisnęła mi do ręki smycz: "Niech pani z nim wyjdzie na spacer!". Poszliśmy. Potem on wrócił do klatki, ja do domu. Nocy nie przespałam, w południe urwałam się z pracy...
Pół godziny wpychałam go auta, bo za nic nie chciał wleźć. Dziś jest obrażony, gdy odjeżdżam sama.
Pan Ślina uwielbia rozpruwać pluszowe świnki i kaczki, uwielbia pożerać pompony od czapek. Nie wiem jak, ale rozróżnia, kiedy wychodzę do redakcji, a kiedy do znajomych. Wtedy buntuje się by go zabrać. Drze się. Uwielbia bawić się z dziećmi. Zimą, jak koń, ciągnie sanki małej Ali, latem grają w piłkę. Uwielbia brykać po wodzie i świetnie pływa łódką. Lgnie do innych psów. Jest psem z zerową agresją. Małą suczkę przyjaciółki, trzydzieści razy mniejszą, nauczył jak przeciągać linę. Bo mimo swojej siły, wszystko robi delikatnie. Bogart to psi arystokrata. Porusza się z gracją, nigdy niczego nie strącił ogonem, choć wśród dogowatych to dość częste. Raz tylko runął z choinką znajomych, gdy zaplątał się w kabel od lampek. Nic nie powiedzieli, choć wybił połowę bombek. Bo jak się gniewać na psa, który natychmiast podaje ci łapę?
Myślałam, że to jemu będzie potrzebna terapia. A stało się inaczej. To on leczy wszystkie nasze złe humory.
I każdemu kto nie psa, powiem jedno: psy Bóg stworzył żeby nas kochały. Nie odbierajcie sobie miłości. Adoptujcie!
Jeśli marzycie o dogowatym polecam stronę Ratujemydogi.org.
PS Potwierdzam słowa porucznika Borewicza, właściciele psów dzielą się na tych, którzy śpią w łóżku z psami i na tych, którzy się do tego nie przyznają.
fot. archiwum rodzinne
Niby nie da się przewidzieć przyszłości, ale czasami pewne rzeczy po prostu się czuje i wie. Może chodzić o błahostkę. Na przykład taką, gdy poczujesz, że już nigdy nie rozegrasz równie dobrej partii tenisa. Może też chodzić o rzecz ważną. Na przykład taką, gdy poczujesz się najszczęśliwszy na świecie. Może wreszcie chodzić o psa...
Wilczur Cyryl to było dzielne i mądre psisko. Czuję to i wiem, że drugi taki mi się nie trafi! Niestety, dopadła go nieuleczalna choroba i nękała tak dotkliwie, aż w końcu nie dało się na to patrzeć. I weterynarz odesłał Cyryla do krainy wiecznych psich łowów (na koty). Po takiej stracie rozżalony właściciel ma tylko dwa wyjścia: 1. albo szybko weźmie do domu nowego owczarka - szczeniaka, 2. albo nie zrobi tego prawdopodobnie już nigdy. Czasami jednak życie płata figle i wprowadza do scenariusza wyjście numer trzy. W naszym wypadku wyjście numer trzy nazywało się "klasyczna znajda - kundelek Zula".
Mnie podpadła od pierwszego wejrzenia. Bo na dzień dobry zarzygała samochód. Ale jeszcze wtedy myślałem, że zostanie u nas najwyżej kilka godzin. Później, że najwyżej kilka dni, zanim uda się znaleźć dla niej nowy dom. Nie przekonywała do siebie ani urodą, ani zachowaniem. W zderzeniu ze starym poczciwym wilczurem okazała się postrzeleńcem i głuptaską bez cienia dobrych manier. Wskakiwała na kuchenne szafki, obgryzała drewniane schody, atakowała kosiarkę do trawy, a w popłochu zwiewała przed odkurzaczem. Jej zaletą, ale tylko do czasu, była bezgłośność. Obawialiśmy się nawet, że Zula w ogóle nie umie szczekać.
Jak to się stało, że tak naprawdę chyba w ogóle nie szukaliśmy dla niej nowego domu i nie próbowaliśmy się jej pozbyć? Powiedzmy, że na wstępie jakoś ujęła serca połowy z czwórki domowników. Skorzystała z sytuacji patowej i tak już została. Od dnia, w którym zabraliśmy ją porzuconą z ulicy, upłynęło kilka lat. Zmieniło się to, że z bezgłośnego pieska Zula stała się najgłośniejsza na osiedlu. Na plus trzeba jej zapisać to, że przestała obgryzać schody. Przed odkurzaczem już nie zmyka, choć chyba wolałaby, żebyśmy do sprzątania używali wyłącznie miotły. Gdy jest głodna, stuka łapą w miskę. Chociaż może to nie głód? Raczej to, że jedzenie ma dla Zuli wymiar czynności towarzyskiej. Chce jeść, gdy i my jemy. Jest wszędobylska, co jakiś czas musi skontrolować sytuację na ogródku, nie przepada za sąsiadami i ciotką Baśką, a w domu najczęściej zajmuje strategiczne miejsca na schodach i ma na oku wszystkie nasze poczynania.
Nie powiem wam, że Zula jest najpiękniejszym i najmądrzejszym psem na świecie. Oj, nie! Ale jest... po prostu nasza. Znalazła się na naszej drodze zaraz po tym, gdy ledwie straciliśmy psa. Wykorzystała okazję. I pewnie sprawy musiały się potoczyć właśnie tak, a nie inaczej. Po prostu to czuję i wiem.
Rysiu (7 mies.): - Byłem kloszardem.
Blokowisko w Nowym Miasteczku, wiata, kubły i wielka hałda piachu - tyle pamiętam z dzieciństwa. Było mi zimno, biegałem głodny. Wiem, że mam sporo rodzeństwa. Moja biologiczna matka, prominentna w okolicznych śmietniskach kocica, poszła w tango nie raz i nie dwa.
"Dystrybucją" kocich gromad zajmuje się wuefistka z miejscowej szkoły - pani Ola. Jest serdeczna, pogodna, ale i nieufna. Zanim odda któregoś z nas w czyjeś ręce, przeprowadza subiektywny casting. Kiedy zadzwoniła Paulina, wszyscy mieliśmy już zarezerwowane domy. Obiecano nam prawdziwe zadaszenia, ciepło i pełną miskę. Nie mogłem się doczekać! Zdziwiłem się, kiedy nasza tymczasowa opiekunka znów odezwała się do Pauliny. - Odmówię ludziom, którzy byli pierwsi. Nie spodobali mi się. Czuję, że rudy kot musi pójść do pani - powiedziała.
Kiedy Paulina po mnie przyjechała, wiedziałem już, dlaczego...
Zamieszkałem w Zielonej Górze, otrzymałem imię Rysio. Nowa mama śmieje się, że mam mentalność psa. Co za zniewaga! Tylko dlatego, że chodzę za nią krok w krok, reaguję na imię, bacznie obserwuję, zasypiam wtulony i witam ją, kiedy wraca do domu? Też mi dowody.
Mnie bliżej do tygrysa. Wytresować się mnie nie da, co to, to nie! Dowodzę tego podczas mojej "meszuge stunde". Wtedy odbijam się od ścian, wieszam na firankach, strącam garnki, biegam po laptopie (raz nawet udało mi się odwrócić obraz do góry nogami). Trenuję cierpliwość Pauliny. To dlatego może jedynie pomarzyć o wysokiej po sufit choince, doniczkowych kwiatach czy płonących na stole świecach (kiedyś omal sobie nie przypaliłem ogonka).
No dobra, trochę było mi jej szkoda, jak ostatnio wycierała z podłogi rozlaną pomidorową. Nawet na mnie nie nakrzyczała. Klęła tylko pod nosem, że jest spóźniona do pracy, czy coś... Paulina mówi, że nie potrafi się na mnie gniewać. Czasem tylko rzuci w moim kierunku, zrezygnowana: "człowiek jest odpowiedzialny za to, co oswoił".
Wiem, że rozumie, o czym do niej miauczę. Kiedy chcę jeść, bawić się, przytulać, a kiedy jestem trochę zły. Zazwyczaj trafia w dziesiątkę. Wiem, że teraz o mnie pisze, bo z jej kolan wszystko widzę.
To będzie moja pierwsza wigilia z Pauliną. Na razie siedzę cicho, ale o północy powiem jej, co sobie o tym świecie myślę.
Paulina Nodzyńska
W swoim dorosłym życiu miałem dotąd trzy psy. Pierwszego przed ponad 20 laty, ledwie kiedy zamieszkałem w Gorzowie. Tessa, wilczurek, jeszcze będąc szczeniaczkiem przyjechała do nas spod Lublina. Niestety, po kilku miesiącach ostra nosówka, nie do odratowania. Pamiętam, kiedy po wyroku weterynarza bezradni z czarnym workiem staliśmy na ulicy, ze łzami w oczach nie wiedząc, co począć.
Historia powtórzyła się po kilku ładnych latach, kiedy Misza, darowany szczeniak również długo nie zagrzał miejsca. Chorował, aż odszedł we śnie, pożegnany, zanim dzieci wstały. - Gdzie Misza? - Odszedł do krainy wiecznych łowów - wydawało się, że takie wyjaśnienie wystarczy. Ale kiedyś córka przychodzi od koleżanki i krzywi się: - A Natalia mówi, że nie do krainy wiecznych łowów, tylko zdechł!
Okrutne, ale jednak prawda. Dlaczego? Nic przecież stworzeniom nie brakowało. Fatum? Złośliwe mikroby? Czyżby nie dane nam było mieć psiego przyjaciela?
Ale przed ośmioma laty znów się pojawił. Tym razem wybrany z hodowli, berneńczyk. Garda, od "guardia svizzera (helvetica)", bo to przecież Szwajcar. Ta właśnie puchata kuleczka, pierwsza i jedyna z wielu rodzeństwa na nasz widok radośnie podbiegła przy pierwszym poznaniu. A w domu pojawiła się... na gwiazdkę, pod choinką... Z wielką czerwoną kokardą.
I jest z nami do tej pory. Dziś to już nie kuleczka, ale 40 kilo psiego szczęścia.
Dlaczego nie wziąłem psa ze schroniska? Nie wiem. Może przez poprzednie doświadczenia, chciałem mieć takiego "wyhodowanego", trochę więcej pewności. Ale gdy się nad tym teraz zastanawiam, dochodzę do jeszcze jednego wniosku. To ważne, żeby dać dom i uczucie tym wszystkim bezdomnym psiakom. Ale też ważne, żeby wszystkie inne nigdy do tego schroniska nie trafiły. Bo "prezent" się znudził, bo trzeba jechać na urlop, bo brudzi w domu, a dzieci nie chcą się zajmować.
Nie wiem, jaki los by spotkał naszą Gardę. Do kogo by trafiła? Może do kochających opiekunów, a może wręcz przeciwnie i ktoś by ją znalazł kiedyś przywiązaną do drzewa. Bo i tacy "ludzie" się zdarzają.
Nie wiem, jaki los by spotkał naszą Gardę. Wiem, jaki ją spotkał i wierzę, że jest szczęśliwym psem. Mam nadzieję, że mi to powie w wigilijną noc...
fot. archiwum rodzinne
Wszystkie zwierzaki w domu przygarnęła Natalia, moja dziewczyna, ale pokochałem je jak swoje. Moją pupilką jest Aura (vel Aurorka, Aurorix, Piesłanka, Piesłaneria Artystyczna), ok. ośmioletnia suczka próbująca udawać owczarka niemieckiego. Została zabrana z UZ przy al. Wojska Polskiego. Kręciła się tam parę dni, dokarmiały ją bibliotekarki. Razem uwielbiamy się bawić w "patyczki" (czyli po prostu aportowanie) i tarzać po podłodze. Natalia gani mnie, kiedy za dużo od niej wymagam. "Przestań ją musztrować!" - słyszę wtedy. Aura potrafi groźnie wyglądać, ale tak naprawdę nie skrzywdziłaby nawet muchy. No, może muchę akurat tak, ale wobec ludzi i innych zwierząt jest prawdziwym aniołkiem. To pewnie przez trudne dzieciństwo... Teraz przed nią najgorszy czas w roku, bo Aura śmiertelnie boi się wybuchów. Ale na pewno sobie poradzi.
Jeszcze wcześniej Natalia dała dom pewnej wyjątkowej kotce. Na imię ma Bazia i jest biała w czarne plamy. Kiedy się dobrze zwinie, przypomina piłkę do nogi. Bazia zdecydowanie czuje się najważniejszą postacią dworu, dlatego nazywana jest też Cesarzową i Baziąsy (od Beyonce). Potrafi jednak zapomnieć o swoim szlacheckim pochodzeniu i być prawdziwie słodka. Wtedy jest Baziakiem, Baziutkiem lub... Maćkiem Białkiem. Jej poczucie wyjątkowości jest uzasadnione, ponieważ zabrana została ze śmietnika. Jeszcze jako malutkie kociątko, Natalia znalazła ją tam w paczce po chipsach. Ma piękne, głębokie czarne oczy.
Dziś Bazia siedzi głównie w domu, ale za młodu, gdy mieszkała na parterze, często wychodziła na miasto. Te nocne eskapady zakończyły się powiciem Szyszki, burego kota, który boi się dosłownie wszystkiego. Jest drobnym kotem z puszystą sierścią. Nazywany jest także Pimpusiem, bo z charakteru jest trochę taką ofiarą losu. Może dlatego wszyscy ulegają jego urokowi? Zdaniem Natali, Szyszka nie ma nic w środku i jest zwyczajnym workiem na uczucia. Jeśli będziecie kiedyś u nas spać, pamiętajcie, że kiedy w nocy otworzycie oczy, to - raptem kilka centymetrów od swojej twarzy - możecie ujrzeć dwa wpatrujące się w was punkty. Nie, nie wiemy, dlaczego Pimpuś to robi.
Siedziałem nieco zaspany na porannym dyżurze. Zadzwonił telefon. - Dzień dobry. Jestem kierownikiem budowy na krajowej drodze 32. Po lesie błąka się piesek - terier. Nie za bardzo wiemy, co z nim zrobić - mówił Eugeniusz Kraus z firmy drogowej Kontrakt. Powiadomił GDKKiA, ale pracownicy rozłożyli ręce. Powiadomił też leśnictwo. I też nie doczekał się żadnej interwencji. - Proszę złapać psa. Przyjedziemy i jakoś pomożemy - odpowiedziałem.
Pół godziny później pies wracał już z nami do Zielonej Góry. Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Znaleźliśmy salon "Psia elegancja", którego właścicielka pani Ewa zgodziła się wykąpać i ostrzyc naszą zabiedzoną zgubę. Stwierdziliśmy, że wtedy łatwiej nam będzie znaleźć dla niej dom. Bruno - tak go nazwałem - miał zostać ze mną na dwa dni. Był bardzo przestraszony. Chodził z podkulonym ogonem i bał się wszystkiego. Nie szczekał. Idealny jednak nie był. Na początku ze strachu załatwiał się w domu, a gdy zasypiałem, wdrapywał się na mój nowy mebel - beżową sofę. Ją też obsikał.
Zabierałem go ze sobą do pracy, gdzie warował przy moim biurku. Od razu stał się pupilem całej redakcji. Każdy z moich kolegów i koleżanek próbował go uczyć podawania łapy i siadania, dokarmiał smakołykami, gdy tylko na moment traciłem go z oczu. W międzyczasie odbierałem telefony od kolejnych osób, które chciały przygarnąć pieska. Po długich rozmowach z jednym z mieszkańców zdecydowałem, że trafi do jego domu. Miałem go oddać w piątek.
W czwartek po pracy wybrałem się do Parku Piastowskiego. Umówiłem się z Aurelią Radziukiewicz, dziennikarką Radia Zielona Góra i posiadaczką Mira - ruchliwego jack russell teriera. Pojawiła się także jej koleżanka, właścicielka Marleya. Bruno nie przejawiał wielkiej ochoty do ganiania za piłeczką, ale chętnie ustawiał się w kolejce po smakołyki. Merdał wesoło ogonem. Nie był agresywny wobec swoich towarzyszy. Na smyczy szedł posłusznie. Byłem z niego dumny, że tak ładnie zachowuje się w towarzystwie piesków, które są tresowane od kilkunastu miesięcy. Wtedy po raz pierwszy przeszła mnie myśl. - Czy rzeczywiście muszę go oddawać? Tym bardziej, że wszyscy dookoła przekonywali mnie, żebym go sobie zostawił. Łatwo im było mówić, a ja miałem sporo wątpliwości.
Rano Bruno zachowywał się nieswojo. Nie chciał ze mną iść do pracy. Zaparł się łapami na klatce schodowej. Skończyła się jego karma, więc podjechaliśmy do sklepu. Wtedy Bruno włożył głowę między kierownicę, zamknął oczy i kazał głaskać się po głowie. - No jak możesz go oddać? Przecież on tak się już przywiązał i tak pasuje do ciebie! - mówiła do mnie fotografka Agata Michalak.
Chciałem być nieustępliwy. Nie mam w końcu wielkiego ogrodu, nie jestem typem domatora i lubię podróżować. Zrobiłem bilans zysków i strat. Przypomniałem sobie komedię "Marley i ja" z Owenem Wilsonem i Jennifer Aniston. O wesołym labradorze, który siał spustoszenie, gdziekolwiek się nie pojawił. Spojrzałem na Bruna. Nie, on taki na pewno nie będzie. Musiałem jeszcze tylko przeprosić rodzinę, do której miał trafić. - W sumie się panu nie dziwię. Będziecie razem szczęśliwi. Takie znajdy to najlepsze i najwierniejsze psy - usłyszałem. Później telefon od mamy. Piętnaście minut przekonywania, żebym zmienił decyzję. Na koniec poprosiła, bym wysłał jej zdjęcie, jak wygląda. - Już go lubię. Ale chudzinka! - odpisała.
Bruno został ze mną. Chodzimy razem do Parku Tysiąclecia, gdzie bawi się z Mirem i Marleyem. Rano, gdy wstaję, przybiega do łóżka i się szeroko uśmiecha. Nawet wielce nie protestował, gdy postanowiłem go wykąpać po tarzaniu się w błocie. Muszę go tylko oduczyć jednej rzeczy. Przegryzania ładowarek do telefonu, gdy zostaje sam w domu!
fot. Anna Krasko / Agencja Gazet
Batman wyłonił się z mroku nocy... Nie, wcale tak nie było. Batman, mały czarny kotek, wbiegł mi pod nogi jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Pojawił się nie wiadomo skąd z przeraźliwie głośnym wrzaskiem skierowanym do mnie albo do kudłatego psa. Pies stanął jak wryty. Ja też. O nie, kolejny kot w domu.. Domownicy mnie zabiją - pomyślałam.
Nieugięta poszłam po jedzenie dla brzdąca. Gdy wróciłam, czekał odważnie w tym samym miejscu. Mleko odwróciło jego uwagę, a ja starając się zachować resztki niewzruszoności oddaliłam się z miejsca. Historia ta tak właśnie by się skończyła. Za jakiś czas miałabym na ulicy prawdziwego kota wojownika, siejącą postrach czarną panterę, bo Batman nie boi się niczego. Być może łatwo przystosowałby się do surowych warunków, bo dzikie koty w mieście przecież łatwego życia nie mają. Ale stało się inaczej. Następnego dnia, będąc na spacerze z psem, znowu usłyszałam głośne miauczenie... Nie wyobrażajcie sobie, że każdy kot tak potrafi!
Od tego momentu Batman zamieszkał w pracowni. W zimę przeniósł się na ciepły, domowy piec. Wszyscy, łącznie z innymi zwierzakami, go pokochali. Futro ma puchate jak mały niedźwiadek, ogon jak lis, a oczy żółte i okrągłe jak groszki. Najgłośniej ze stada wyraża swoje opinie. Inny kot, niegdyś milczek, przejął od niego bakcyla. Wystarczy zagadać, a odpowiedz murowana. O tym, że koty to kumple ogromni przekonałam się już wcześniej. Batman tę regułę potwierdza.
Wszystkie komentarze