Wiktor Fanajło przez lata był wiceszefem ZGKiM, od roku dyrektorem Zakładu Gospodarki Mieszkaniowej. Miał 64 lata.
Na mieszkaniówce znał się jak nikt. Od ponad 20 lat zajmował się zasobami mieszkaniowymi miasta. Przez lata był wicedyrektorem zielonogórskiego ZGKiM, który doglądał nieruchomości. Gdy ponad rok temu rozdzielono zakład, wyodrębniając spółkę zajmującą się odbiorem śmieci i zielenią, został szefem ZGM. Był cenionym fachowcem. Choć zmieniali się prezydenci, nikt go nie odwoływał. Budził duży szacunek wśród załogi.
- Może dlatego, że był bardzo dobrym szefem, a do tego ciepłym, dobrym człowiekiem. Nikogo nie wyróżniał. Tak samo traktował pracowników z wyższych i niższych szczebli. Codziennie robił obchód, z każdym się serdecznie witał. Był przyjacielski, lubił żartować. Trudno pogodzić się nam z tym, że odszedł. To był dobry szef. Najlepszy, jakiego znam - wspomina Paweł Wysocki, radny i pracownik ZGM.
Wiktor Fanajło urodził się 8 września 1954 r. w Pińsku na Polesiu. Z wykształcenia był ekonomistą. Był bardzo oddany pracy. Mimo choroby, niemalże do końca pełnił swoje obowiązki. Zmarł po długiej chorobie.
Profesor nadzwyczajny, dziekan wydziału pedagogiki, psychologii i socjologii Uniwersytetu Zielonogórskiego. Z zielonogórską uczelnią był związany od 1982 r., kiedy dołączył do kadry Wyższej Szkoły Inżynierskiej (WSI) po ukończeniu elektroniki na Politechnice Śląskiej oraz Moskiewskim Instytucie Energetycznym.
Marek Furmanek był założycielem i kierownikiem funkcjonującej od 2001 r. Katedry Mediów i Technologii Informacyjnych. W 2014 r. został dziekanem wydziału pedagogiki, socjologii i nauk o zdrowiu. Już za jego pierwszej kadencji wydział uzyskał uprawnienia do nadawania stopnia doktora z socjologii, a także uruchomił studia na kierunku psychologia i pedagogika specjalna oraz studia doktoranckie w dyscyplinach pedagogika i socjologia. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że wydział kierowany przez prof. Furmanka pełnił rolę inkubatora dla późniejszego wydziału lekarskiego i nauk o zdrowiu.
W badaniach zajmował się mediami w pedagogice i edukacji, technologiami informacyjnymi w oddziaływaniach pedagogicznych oraz mechanizmami medialnej komunikacji społecznej. W latach 2004-2007 kierował pracami redakcji 'Pedagogiki Mediów' i jej serii wydawniczej, wypromował czterech doktorów. Był członkiem komitetów redakcyjnych kilku czasopism oraz członkiem Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego, Polskiego Towarzystwa Kognitywistycznego i Polskiego Towarzystwa Technologii i Mediów Edukacyjnych, Lubuskiego Towarzystwa Naukowego.
Był współtwórcą zielonogórskiego środowiska akademickiego, filozofem, etykiem, wieloletnim pracownikiem Wyższej Szkoły Pedagogicznej i Uniwersytetu Zielonogórskiego.
Dr hab. Krzysztof Kaszyński, profesor UZ, urodził się w 1939 r. Był absolwentem Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, w 1968 r. uzyskał dyplom magistra filologii polskiej. Po odbyciu studiów doktoranckich uzyskał stopień doktora filozofii, a w 1986 r. doktora habilitowanego. Był związany z WSP im. T. Kotarbińskiego w Zielonej Górze, w której od 1975 r. pracował najpierw jako adiunkt.
Od 1987 na stanowisku docenta, od 1996 profesor nadzwyczajny, był wieloletnim prorektorem tej uczelni. Był zaangażowany w utworzenie Instytutu Filozofii, który funkcjonuje od 1995 r. Pełnił funkcję dyrektora instytutu, w latach 1995-2014 kierował Zakładem Etyki IF.
- Profesor Krzysztof Kaszyński to autor licznych monografii, rozpraw i artykułów z zakresu historii filozofii, antropologii filozoficznej, aksjologii i etyki. Był wspaniałym nauczycielem akademickim, wychowawcą kilku pokoleń naukowców, przyjacielem studentów, autorem pomocy dydaktycznych, podręczników i antologii tekstów - wspominają naukowcy z Uniwersytetu Zielonogórskiego.
Była sekretarzem i wiceprezesem Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Zielonej Górze, dobrym duchem tej uczelni. Zawsze uśmiechnięta i życzliwa. Jadwiga Korcz-Dziadosz miała 76 lat.
Jej rodzina przywiozła siedem kufrów z książkami, pościel i gary, trochę kaszy, tłuszczu i ziemniaków. - Myśleliśmy, że Ziemie Odzyskane pewnie zaraz będą 'odzyskane' ponownie, zastanawialiśmy się nad przeprowadzką. Wyszło tak, że od października 1945 roku mieszkamy w Zielonej Górze w tym samym domu przy ul. Dąbrowskiego - wspominała Jadwiga Korcz-Dziadosz.
Rodzina Korczów przyjechała z Sambora. Po wybuchu wojny podzieliła los setek tysięcy rodzin z Kresów. Wywózki, a potem repatriacja na Ziemie Zachodnie. Jadwiga Korcz-Dziadosz nie poszła w nauczycielskie ślady ojca. Skończyła studia na poznańskim UAM, ale w szkole przepracowała tylko rok. Potem całe życie w Urzędzie Wojewódzkim w Zielonej Górze. - Ale nigdy nie czułam się urzędnikiem - dobitnie zaznaczała. - Co robię na emeryturze? Wiodę życie szczęśliwego, wolnego człowieka - uśmiechała się.
Najważniejszym człowiekiem w jej życiu był ojciec Władysław, historyk, legendarny nauczyciel. Korczowie czekali na niego kilka powojennych lat, aż wrócił z zesłania na Sybir. Napisał kilkadziesiąt książek i monografii regionalnych, wychował kilka pokoleń zielonogórskich historyków. Studentom w latach karnawału pierwszej 'Solidarności' opowiadał o marszałku Piłsudskim, o śledztwie NKWD, więzieniu w Drohobyczu i Samborze, łagrach w tajdze i harówce w syberyjskiej fabryce amunicji w Permie (wtedy Mołotowie). Miał dar gawędziarza, który przekazał córce.
W 1958 r. zaczęła się jej wielka przygoda z 'Makusynami'. Wspólne obozy, biwaki, przyjaciele z tamtych lat to jej najmilsze wspomnienia. To nie był zwykły harcerski szczep, stworzyli krąg przyjaciół na długie lata.
Korcz- Dziadosz bardzo przeżyła 1968 r. Napisała do 'Wyborczej' krótkie wspomnienie.
- O tym, że któryś z naszych kolegów ma jakiekolwiek korzenie żydowskie, dowiedzieliśmy się w koszmarze 1968 r. Myślę, że z tej obrzydliwej nagonki właściwie nigdy się nie otrząsnęliśmy. Nasi koledzy, przyjaciele, którzy z nami byli, którzy robili to samo, co my, nagle okazali się 'be', bo ich matka lub ojciec urodzili się Żydami. Normalnemu człowiekowi to się nie mieściło w głowie. W 1968 r. byłam już poza szczepem, pracowałam w Urzędzie Wojewódzkim jako zwykła urzędniczka, ale stale się spotykaliśmy. Raz Witek Altmejd przyniósł paszport w jedną stronę. Do końca życia nie zapomnę tej chwili, wrażenia. Wzięłam paszport do ręki. Doszło do mnie, że to coś skazywało go na wygnanie. Nic nie mówił. Próbowałam pocieszać, że tam będzie lepiej, świat się przed nim otwiera, nie musisz myśleć o żelaznej kurtynie.
Pamiętam wiece przeciwko syjonistom. Wtedy w ogóle po raz pierwszy usłyszałam to słowo. Jacy syjoniści? Nie wiedziałam, o co chodzi, to nie poszłam na wiec, który zorganizowano w Urzędzie Wojewódzkim. Podobne były w zakładach pracy, m.in. Polskiej Wełnie, Zastalu.
Po ojcu odziedziczyła łatwość pisania. Życie swojej rodziny uwieczniła w książce 'Życie z sensem'. Jej historia znalazła się też w zbiorze reportaży 'Sami swoi i obcy' Mirosława Maciorowskiego.
Były wójt podgorzowskiej gminy Santok.
Albin Kryszko na Ziemie Zachodnie przyjechał w wieku 14 lat. W latach 1973-1990 był naczelnikiem i wójtem gminy Santok. Był pierwszym naczelnikiem gminy Santok po utworzeniu w 1973 r. urzędu gminy i sprawował urząd do wejścia w zycie weszła w życie ustawy o samorządzie terytorialnym w 1990 r.
Był współtwórcą Muzeum Grodu Santok, filii Muzeum Lubuskiego im. Jana Dekerta w Gorzowie, zostal też uhonorowany statuetką "Zasłużony dla archeologii gorzowskiej". W 2009 r. ukazały się jego autorstwa "Moje Wspomnienia z Polesia".
Zmarł 30 grudnia 2018 r., spoczywa na cmentarzu komunalnym w Gorzowie
Doktor habilitowany i profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Zielonogórskiego, kierownik katedry biochemii i bioinformatyki. Poza pracą miłośnik podróży, muzyki i kultury Wschodu. Miał 63 lata.
Prof. Leluk pracę doktorską obronił w 1983 r. na Uniwersytecie Wrocławskim. Habilitację uzyskał 18 lat później na tej samej uczelni za przeprowadzenie analizy teoretycznej białek z zastosowaniem algorytmu semihologii genetycznej. Z zielonogórską uczelnią naukowiec związał się w 2005 r. Objął stanowisko kierownika katedry biochemii i bioinformatyki.
Był współodkrywcą rodziny najmniejszych białkowych inhibitorów enzymów proteolitycznych pochodzenia roślinnego. Uczestniczył w opracowaniu bezpiecznych ekologicznie naturalnych specyficznych insektycydów w USA. Wykładał na wielu uczelniach w Polsce i za granicą, m.in. w Interdyscyplinarnym Centrum Modelowania Matematycznego Uniwersytetu Warszawskiego i Hanoi University of Science w Wietnamie. Znał biegle język angielski i język wietnamski.
Prof. Leluk fascynował się kulturą Wschodu, zwłaszcza Wietnamu. Ukończył szkołę muzyczną, komponował muzykę i grał na różnych instrumentach, głównie na skrzypcach, pianinie, elektronicznych instrumentach. Uprawiał sport - tenis stołowy, judo i speleologię. Miłośnik kotów. Był wieloletnim członkiem Mensy Polska, gdzie sprawował funkcje członka zarządu oraz koordynatora ds. rozwoju.
Dziennikarka, reporterka. Wygrywała prestiżowe konkury na reportaże radiowe. Irena Linkiewicz miała 74 lata.
Niechętnie opowiadała o sobie. Reportaż, przyznawała, był dla niej najważniejszym gatunkiem dziennikarstwa radiowego. Ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim, a w Radiu Zachód w Zielonej Górze pracowała od 1975 r. W rozgłośni kierowała m.in. redakcją reportażu, przygotowała niedzielną audycję "Opisać świat" poświęconą ulubionemu gatunkowi. Zdobyła wiele nagród, m.in. Złoty Mikrofon i nagrodę im. Ksawerego Pruszyńskiego. Jej reportaż przygotowany razem z Janiną Jankowską "Krajobraz po naświetleniu" był nominowany w 1994 r. do Prix Italia. W końcu lat 90. jej reportaż "Uwertura do życia" był nagrodzony w konkursie "Trójki" i opublikowany w książce "Reportaże roku 1997".
Irena Linkiewicz na listę 12 najlepszych reportaży radiowych "Trójki" weszła z "Kuszeniem siostry Ireny". - Bohaterką jest zakonnica. Skontaktowała mnie z nią znajoma. Zakonnica opowiada o ziemskich fascynacjach mężczyznami. Nie były to miłości cielesne, lecz duchowe. Zawsze powołanie było dla niej najważniejsze, ale mimo to było wielu ważnych mężczyzn w jej życiu. Opowiada np. o kleryku, który płot ściął, aby lepiej ją widzieć. Razem się modlili o zwycięstwo powołania. Ma zakonne imię Amabilis, co z łaciny oznacza "godna miłości", ale bohaterka mojego reportażu uważa je za pretensjonalne i woli używać imienia z chrztu - Irena - opowiadała w "Wyborczej".
Reportaż wyemitowało kilka rozgłośni w Polsce, m.in. w Katowicach i Wrocławiu.
Pytana, jak odpoczywa po ciężkim reportażu, odpowiadała: - Biorę kąpiel. Lubię płodozmian i w ten sposób każda praca jest dla mnie odpoczynkiem, nawet dziennikarstwo. Np. sprzątam mieszkanie, gdy to mnie znuży, czytam książkę, idę na spacer, uwielbiam swoją działkę na os. Słowackiego. Przesadzam kwiatki i słucham ptaków.
Jerzy Łatwiński, znany przewodnik turystyczny, członek honorowy PTTK. Pokazywał mieszkańcom i turystom Zieloną Górę i region, zainicjował piesze wędrówki po okolicy. Był aktywny niemal do ostatnich lat życia.
- Nasz przyjaciel, nauczyciel i turystyczny inspirator, szczególną opieką otaczający najmłodszą dziatwę. Twórca i organizator trwającego do teraz cyklu imprez "Nie siedź w domu, chodź z nami", który zainicjował w 1985 r. Swoją przygodę z turystyką lubuską rozpoczął w 1952 r. jako doświadczony już turysta. Aktywnie ją kontynuował niemal do końca życia. Wieloletni przewodnik turystyczny, krajoznawca, przodownik turystyki pieszej, górskiej, narciarskiej i kajakowej. Pozostawił po sobie pokolenia wychowanków i wiele publikacji. Za swoją długoletnią pracę społeczną w turystyce został doceniony wieloma wyróżnieniami i odznaczeniami. Jurku, na zawsze pozostaniesz w naszej pamięci - żegnał przewodnika zielonogórski oddział PTTK.
Łatwiński organizował wycieczki od najmłodszych lat, jeszcze jako zuch w Baranowiczach na Kresach Wschodnich, skąd pochodził. Po wojnie trafił do Wrocławia. Zaczął tam oprowadzać turystów.
Do Zielonej Góry przyjechał w 1952 r. Miał nakaz pracy w Falubazie, od razu związał się też z tutejszym PTTK. Przez lata zorganizował setki wycieczek pieszych, górskich, rejsów żeglarskich czy rajdów narciarskich.
W urzędach był szefem zielonogórskich dróg miejskich, a potem dróg wojewódzkich. Henryk Napierała miał 69 lat.
Inżynier z wykształcenia i wieloletni szef dróg miejskich i wojewódzkich, pochodził z Wielkopolski. Urodził się zaraz po wojnie, w 1949 r. Był przykładem urzędnika niemal idealnego. Kompetentny, rzeczowy, cierpliwy, znający każdy paragraf.
W latach 90. i na początku XXI w. odpowiadał w Zielonej Górze za drogi miejskie, oświetlenie uliczne, ruch autobusowy. Nadzorował ważne budowy, m.in. Trasy Północnej.
W latach 2011-2016 był dyrektorem Zarządu Dróg Wojewódzkich. Odpowiadał za marszałkowskie drogi w całym regionie. W jego urzędzie powstały plany budowy obwodnic lubuskich miast i mostów, m.in. w Skwierzynie i Milsku.
Tomasz Niesłuchowski był jednym z najdłużej urzędujących wójtów w Polsce. Gminą wiejską Żagań rządził 42 lata. W tym czasie zagospodarował dużą poradziecka bazę wojskową. Nowe osiedle na jego cześć mieszkańcy nazwali Tomaszowem.
Niesłuchowski zmarł po ciężkiej chorobie, miał 69 lat. Urodził się w Żaganiu, ukończył Akademię Rolniczą w Szczecinie. Naczelnikiem gminy Żagań został w 1976 r. Miał wówczas 25 lat. Funkcję tę sprawował do 1990 r.
Po upadku PRL został wójtem. Był nim do 2018 r. Najpierw wybierany przez radnych, później przez mieszkańców w wyborach bezpośrednich. Zawsze wygrywał w pierwszej turze. Był w czołówce najdłużej urzędujących wójtów. Stażem wójtowskim ustępował jedynie Henrykowi Krawczykowi z Wręczycy Wielkiej, urzędującemu od 1974 r.
- Tato był bardzo zaangażowany w swoją pracę. Traktował ją jak misję - opowiada Ewa Śmieszek, córka Tomasza Niesłuchowskiego. - Znał wszystkich mieszkańców gminy. Zawsze miał dla nich otwarte drzwi. Nigdy nie wyznaczał godzin przyjmowania interesantów, bo uważał, że jest dzięki mieszkańcom gminy i dla nich.
Niesłuchowski mieszkał w Bukowinie Bobrzańskiej. Do samego końca prowadził małe gospodarstwo rolne. - Tato pochodził ze wsi i wsią i jej problemami żył. Susza, urodzaj, to było bardzo istotne - podkreśla córka.
Wójt znany był z tego, że nigdy nie zadłużył gminy Żagań, zawsze stronił od kredytów. - Gmina jest zwodociągowana w 99 procentach. Inwestujemy w życie kulturalne i społeczne, poprzez remonty świetlic wiejskich - podkreślał. Gmina Żagań z rolniczej stała się przemysłowo-rolniczą.
Wyjątkowym osiągnięciem wójta było zagospodarowanie poradzieckiej bazy wojskowej z lotniskiem dla myśliwców. Przejęte lotnisko było zdewastowane i skażone ekologicznie. Na jego miejscu powstało duże osiedle mieszkaniowe. Mieszkańcy na cześć wójta Niesłuchowskiego nazwali miejscowość Tomaszowem.
W 2018 r. nie wystartował na kolejną kadencję. - Robię to z powodów osobistych. Lata płyną, czas ucieka. Chciałbym nacieszyć się rodziną i bliskimi.. Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. niepokonanym. Tak mawia moja wspaniała córka - śmiał się.
Wystartował z powodzeniem do rady powiatu. - Wrażliwy i po prostu dobry człowiek - podkreśla córka. - Do końca walczył o drogę w Miodnicy i Gorzupi Dolnej. Jeździłam z nim do szpitala w Zielonej Górze. Cieszył się, że jeszcze chwila i będziemy jechać nową, bezpieczną drogą. Zawsze go bolało, jak, zwłaszcza dzieci, szły poboczem w deszczu. Że niebezpiecznie...
Tomasz Niesłuchowski zmarł w niedzielę 18 sierpnia 2019 r. - Ostatnio mieliśmy żniwa. Przed nami wykopki, niestety już bez niego - mówi córka.
Człowiek folkloru, wizytówka zielonogórskich festiwali i wspaniały muzyk. Aranżował muzykę z czołówką estradową - Milianem, Górnym, m.in. dla Ałły Pugaczowej, Mieczysława Szcześniaka, Lory Szafran. W Sopocie i Opolu. Gerard Nowak miał 77 lat.
Zmarł 25 marca nad ranem. Informację potwierdziła Izabela Kumor-Pilarczyk, dyrektorka Regionalnego Centrum Animacji Kultury.
Przez lata był szefem Regionalnego Centrum Animacji Kultury (RCAK) w Zielonej Górze, był także członkiem władz CIOFF (Stowarzyszenie Organizatorów Festiwali Folklorystycznych i Sztuki Ludowej) przy UNESCO.
Nowak, z zawodu muzyk, zaczynał od pracy w domach kultury, zdobywał ponadlokalne szlify przy Festiwalu Piosenki Radzieckiej. Z Festiwalem Folkloru w Zielonej Górze Gerard Nowak był związany ponad 40 lat. Przeszedł kolejne szczeble kariery. Zaczynał od kierownika muzycznego, potem był reżyserem i dyrektorem. Tłumaczył: - Prawdziwy folklor ma miejsce w izbie. Kiedy wyprowadza się folklor na scenę, dochodzi, czy się chce czy nie, kwestia artystyczna. Można wtedy mówić o folklorze stylizowanym lub rekonstruowanym. Chodzi o to, by dzieciakom uświadomić, że pod kolorowym strojem kryje się coś więcej. O to powinni zadbać nauczyciele - mówił Gerard Nowak w 2001 w "Gazecie Wyborczej". I wzbraniał się by przypinać mu łatkę "dyrektora od folkloru".
W jego gabinecie zawsze stało małe pianino. - Jak mnie ktoś poprosi, to zdarza mi się jeszcze coś skomponować. Ale wypadłem już z branży - mówił.
Nowak zaczynał w 1972 r. w piwnicach budynku przy ul. Sienkiewicza jako kierownik upowszechniania muzyki i tańca. Wyemigrował z Nowej Soli z powodu... talonu na mieszkanie. Przez rok jednak dojeżdżał motocyklem SHL 175, na którym zrobił w sumie 80 tys. km. Twierdził, że nie ma poczucia humoru i nie jest pracoholikiem. Choć w rzeczywistości był autorem niezliczonej liczby żartów i anegdot. W ostatnich latach reżyserował zielonogórski Orszak Trzech Króli.
Ryszard Peryt urodził się w Zielonej Górze w 1947 r. Z wykształcenia był aktorem, reżyserem i... chemikiem. Wszystkie kierunki studiował na uczelniach warszawskich. Aktorstwo i reżyserię skończył na tamtejszej Akademii Teatralnej. Z Małgorzatą Dziewulską i grupą absolwentów PWST założył w latach 70. własny teatr - Puławskie Studio Teatralne.
W Zielonej Górze mieszkał do 1965 r. - Nasz dom miał taki układ, że można było się ganiać po korytarzach. Do dziś pamiętam, jak żywy, zapach ciasta czy kręcone ręcznie lody. I kościół św. Jadwigi, w którym wszystko się zaczęło. Najpierw chrzciny, potem pierwsza komunia, ministrantura i bierzmowanie - wspominał. - Gigantyczną wyprawą była dla mnie wycieczka na Wzgórza Piastowskie. Miałem siedem lat. Potwornie się bałem zjechać z Góry Tatrzańskiej...
Przez wiele lat reżyserował opery i spektakle muzyczne. Jako jedyny na świecie wystawił wszystkie dzieła sceniczne Mozarta. Grał na deskach Teatru Narodowego i Ateneum, stworzył głośne inscenizacje oper. Specjalizował się w reżyserii oper barokowych, klasycznych i XIX-wiecznych. Współpracował z Operą im. Moniuszki w Poznaniu, przez wiele lat reżyserował w Warszawskiej Operze Kameralnej. Tworzył też inscenizacje za granicą, m.in. w weneckim Teatro la Fenice, operach w Ankarze, Kairze, Belgradzie, Szwajcarii i Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Jako reżyser operowy zadebiutował w 1977 r. w Słupsku, gdzie zrealizował swój pierwszy spektakl mozartowski złożony z dwóch małych oper: "Dyrektora teatru" i "Bastien i Bastienne".
Przez 20 lat był reżyserem w Warszawskiej Operze Kameralnej. W ostatnich latach życia kierował Polską Operą Królewską. Współpracował z Jerzym Grotowskim. Przyjaźnił się z Andrzejem Sewerynem.
W 2014 r. Ryszard Peryt otrzymał honorowe obywatelstwo Zielonej Góry. W 2017 r. wystawił tu swój spektakl "Dziady-Widma" z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości.
W latach 90. założył Opera Institute, z którym przygotował światową premierę sceniczną 'Mesjasza' Haendla. Krytycy określają jego teatr jako mistyczny, symboliczny, przywołujący do strefy sacrum. - To również świat ludzkich pasji, namiętności i duchowych walk. Tajemniczy i piękny, mający moc budzenia uśmiechów i wzruszeń, teatr zjawiskowy w świecie opery - oceniali.
Ćwiczymy czas przeszły. I są to bolesne ćwiczenia. Żył, mieszkał, umarł. Kochał - nas, starego, dobrego rock'n'rolla, bluesa, dobre kino, szybką jazdę i kryminały. Był. Ledwie chwilę temu. Dopiero co przecież siedział na tarasie nad jeziorem w Gryżynie, taksując dziewczyny opalające się na plaży. "O, zobacz" - trącał Tomka w ramię. - "Ta jest niezła!". A na oburzone: "Tato!!!!" unosił tylko brwi: "No, co? Daj spokój, co mi jeszcze zostało?".
Przedtem zrobił całkiem słuszną trasę przez park i tylko trochę narzekał na kondycję, żartując, że z powrotem, pod górę, będziemy musieli go chyba wnosić. Zaraz potem powiedział, że już czas, że musi lecieć i że widzimy się za dwa tygodnie. Potem był tylko pisk opon, bo, jak to on, znów pruł jak wariat, wyprzedzając ryzykownie, urządzając rajdowe manewry na gminnych szosach i klnąc na ślamazarnych kierowców blokujących mu drogę.
Nigdy nie mógł dłużej niż pół godziny usiedzieć na miejscu, chyba że nad książką albo przed telewizorem. Gdyby urodził się później, pewnie ktoś mądry by uznał, że ma ADHD. A tak mówiło się, że go nosi. Nerwowo kręcił się w miejscu, przebierał nogami. - No to co, lecimy? - pytał wreszcie. Albo zarządzał: - Dobra, jedziemy!
Dla przyjaciół Włodek i Piekarski, dla naszych szkolnych kolegów Mistrzu, dla nas Tata, Ojciec, Dziadek i Teść. Tata, który budził zazdrość. Przystojniak jakich mało (zdjęcia nie kłamią). No i który ojciec na wywiadówce machnie ręką na marudzenie wychowawczyni, wołając gromko, że pani, jakie to problemy? My to dopiero robiliśmy problemy, jakżeśmy się z Frankiem Pilarczykiem włamali do pokoju nauczycielskiego i spaliliśmy dziennik! A że tu ktoś komuś parę piątek dopisał? O co ten cały raban?
Który tato wracając z takiego zebrania z kartki z ocenami dyskretnie odetnie ostatni kawałek z adnotacją o spóźnieniach i nieobecnościach - bo po co denerwować mamę? Który w latach 80. urządzi z rodzicami huczną imprezę w stylu "Odlotu" Formana ze skrętem ze szpalty "Polityki" i płonącym obrusem w rolach głównych? A zamiast odpytywać, co było zadane w szkole, organizuje nam, ośmioletnim, publiczne egzaminy z odróżniania Led Zeppelin od King Crimson, czy wokalu Gabriela od Collinsa w Genesis? A kiedy padnie właściwa odpowiedź, z dumą ryknie: "Moja krew"! Tak samo jeśli z satysfakcją odkryje, że któraś z nas ma mocniejszą głowę w pojedynku na wściekłe psy. I każdą kiepską inwestycję uczuciową swoich córek będzie przeżywał, namawiając Marzenę Arszyńską: "Czy możesz ją jakoś bezkolizyjnie wyprowadzić z tego związku z nędzną parafrazą aktorzyny z Broadway'u?" (podobieństwo do Dustina Hoffmana, do którego słabość wyssałam z mlekiem ojca, było chyba rzeczywiście jedyną zaletą tej partii).
Mistrz naleśników, grilla i krewetek (postaramy się godnie zużytkować Twój zapas w zamrażarce, Tato), niepoprawny gadżeciarz, zbieracz spodni (zostawił chyba z czterdzieści par), skórzanych pasków i książek (tu już liczby idą w tysiące), dusza każdego towarzystwa. Czasami doprowadzał nas do szału, bo bywał zapalczywy i uparty jak osioł - sam zawsze wszystko wiedział lepiej i nie dawał się do niczego przekonać. Ale to on podsuwał nam pierwsze poważniejsze lektury - książki Irvinga, Tolkiena, Whartona. Śmiał się, że na stare lata będzie jak bohater "Taty" jeździł na wózku inwalidzkim i podszczypywał ładne dziewczyny. Bo już nie będzie musiał przejmować się tym, co wypada. "Kochać kogoś, to przede wszystkim pozwalać mu na to, żeby był, jaki jest" - pisze w "Tacie" Wharton, którego dziś pewnie czytałybyśmy uważniej, wyłapując spośród gładkich bon motów takie trafione w punkt zdanie.
Nie zdążył się zestarzeć. Odszedł nagle. A tyle jeszcze chciał - dostać, zobaczyć, doświadczyć. Pojechać do Lwowa, kupić campera i ruszyć w trasę po Europie, filmów się naoglądać, książek naczytać. Śmiałyśmy się, że kiedyś ich rosnąca piramida się przewróci i taki będzie jego koniec. Tego, który nastąpił, nie chcemy i nie umiemy zaakceptować.
Postaramy się nie organizować z tej okazji smutnej stypy. Więc będzie pewnie sporo rocka, jazzu i bluesa. Creedance Clearwater Revival, Floydzi, Stonesi, Clapton, Esperanza Spalding i Amy Winehouse. Będziemy płakać, ale będziemy się też śmiać. Bo Tacie na pogrzebach też trudno było wysiedzieć, jak ma wobec tego wytrzymać swój własny, nie robiąc z tego pogrzebu jaj choćby trochę? Więc, żadnego Back to Black: Shine On You Crazy Diamond, We Wish You Were Here! Którąkolwiek autostradą teraz pędzisz, na pewno czekają na Ciebie najpiękniejsze Black Magic Women i Gyöngyhaju lány.
Włodzimierz Piekarski całe życie związany był z Zieloną Górą i galerią BWA. Należała do legendarnego szczepu harcerskiego Makusyny. Przez całe lata organizował Lubuskie Lata Filmowe w Łagowie.
Magdalena Piekarska
Był kierownikiem zielonogórskich kin Wenus, Newa i Nysa oraz współorganizatorem Lubuskiego Lata Filmowego w Łagowie. Przy organizacji tego ostatniego pracował przez 30 lat. Odpowiadał między innymi za wizyty filmowców i aktorów na festiwalu.
Służbowo obejrzał w życiu kilkanaście tysięcy filmów. Często był lektorem.
- Przedpremierowe pokazy przychodziły do nas jeszcze bez opracowania. Dołączona była jedynie lista dialogowa, którą musieliśmy czytać. "Czas apokalipsy" czytałem w całym województwie 45 razy. Nieraz zdarzały się jakieś hece. Graliśmy w Łagowie film produkcji koreańskiej! Akurat przyjechał wtedy ambasador Korei Północnej. Żaden dziennikarz ani spiker radiowy nie chciał się podjąć czytania tego filmu. Więc przeczytałem go sam. A ten ambasador po projekcji pyta mnie: "Skąd pan tak dobrze umie po koreańsku?" - wspominał w "Wyborczej" Piwowarczyk.
Był przy narodzinach LLF w Łagowie. A według niego wszystko zaczęło się na premierze "Popiołów" w 1967 r. Reżyser Andrzej Żuławski, Daniel Olbrychski, Ignacy Górka z Wojewódzkiego Zarządu Kin zasiedli z Piwowarczykiem na śniadaniu w Palmiarni. Olbrychski rzekł: - Pięknie tu, może by jakiś festiwal zrobić.
Rok później Piwowarczyk rzucił się na rekonesans z kinem objazdowym. W 1969 r. ze wsparciem partii ruszył festiwal, oficjalnie "Impreza w ramach obchodów 25-lecia PRL".
Na łagowskich ekranach leciały "Hrabina Cosel", "Kierunek Berlin". Prasa donosiła: "Łagów trzeszczy w szwach. Raz po raz nad jeziorem pojawiają się barwne namioty i przewoźne domki kempingowe".
Andrzej Wajda w białym garniturze odbierał nagrodę za "Wszystko na sprzedaż". Uznanie zdobyli także najpopularniejsi aktorzy: Tadeusz Łomnicki i Barbara Zawadzka (nie odbiera nagrody, bo jest na festiwalu w Moskwie). W 1974 r. imprezę jako Festiwal Polskich Filmów Fabularnych przeniesiono do Gdańska. Ale Lubuskie Lato Filmowe zostało. Zawsze z Włodkiem Piwowarczykiem.
Urodził się w 1951 r. w Sierakowie, ale był również mocno związany z Międzychodem i Gorzowem. W młodości grał w piłkę nożną dla Warty Międzychód. Jako honorowy członek niedawno włączył się w organizację obchodów 95-lecia klubu, jeszcze na miesiąc przed śmiercią, mimo poważnej choroby, uczestniczył w walnym zebraniu stowarzyszenia. Do końca aktywny w swoich rodzinnych stronach.
W Gorzowie o panu Marku zawsze mówiliśmy: człowiek futbolu. Przez kilkanaście lat prezes Gorzowskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej, członek zarządu i prezydium Polskiego Związku Piłki Nożnej. Na zawsze pozostanie po nim "Monografia piłkarstwa gorzowskiego 1945-2006. Tom 1. Lata 1945-1975", wydana w 2007 r.
Spotykaliśmy go na międzynarodowym turnieju "Dobiegniew Cup", wspierającego Piasta Karnin czy piłkarki TKKF Stilon Gorzów, gdzie przez kilka lat pełnił rolę menedżera.
Pan Marek był także miłośnikiem kier karcianych. Był organizatorem i współzałożycielem Gorzowskiego Klubu Sportowych Gier Karcianych i Umysłowych "Kontra".
W 2016 r. zorganizował zawody w baśkę i kop w wagonach pociągu retro, jadącego z Międzychodu przez Gorzów do Bogdańca. Jako pierwszy w Polsce spisał zasady i regulaminy dotyczące obu staropolskich gier.
Przed emeryturą pracował w gorzowskim urzędzie miasta, oczywiście wspierając nasze kluby i sportowców.
Z zawodu był fizykiem doświadczalnym, zakładał zielonogórską Solidarność, pomagał kombatantom. Od roku zmagał się z ciężką chorobą. Stanisław Szymkowiak zmarł w Zielonej Górze w wieku 73 lat.
Jego żona, Eleonora Szymkowiak, to legendarna zielonogórska kwiaciarka, popularna radna, społeczniczka pomagająca biednym. Poznali się w 1963 r., a w 1968 r. ślubowali sobie wierność i oddanie. Zaraz po ślubie zaczęli zapraszać do siebie dzieci z domów dziecka na gwiazdki. Czasami dzieci było kilkoro, a oni mieli tylko małe mieszkanie przy ul. Jeleniej. Prowadzili wtedy dzieciaki na noc do teściów na Sienkiewicza. Wkrótce czworo z nich znalazło w domu Eleonory i Stanisława Szymkowiaków serce i dach nad głową.
Stanisław urodził się w 1946 r. Sulęcinku w Wielkopolsce. Ukończył fizykę i chemię na UAM w Poznaniu. Przez ponad 30 lat pracował jako fizyk doświadczalny w OBRME - Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Metrologii Elektrycznej w Zielonej Górze. - To fizyka, nie matematyka jest królową nauk - powtarzał.
W 1980 r. zakładał tam Solidarność. Był delegatem na pierwszy legendarny zjazd "S" w gdańskiej Oliwie. Jako negocjator gasił strajk w Lubogórze, najdłuższy protest w historii związków zawodowych w Zielonogórskiem. W stanie wojennym organizował pomoc dla internowanych, represjonowanych i ich rodzin. Był wielokrotnie zatrzymywany i przesłuchiwany przez SB.
W 1989 r. zakładał Komitet Obywatelski "S". Potem przez wiele lat zasiadał w zarządzie regionu Solidarności. Był także pełnomocnikiem ds. kombatantów przy marszałku lubuskim i pełnomocnikiem ds. zwalczania bezrobocia w urzędzie miasta.
- Prawy i porządny człowiek. Mój przyjaciel. Wzorowy mąż i ojciec. Wzorowy urzędnik i oddany człowiek NSZZ "Solidarność'. Spoczywaj w pokoju, Stasiu - pożegnał zmarłego Jacek Budziński, zielonogórski radny PiS i związkowiec z "S".
Za każdym razem hala przy Czereśniowej wypełniona do granic możliwości, europejskie puchary, medale, dramatyczne, niezapomniane mecze. Stilon był firmą, miał wielki zespół, a jedną z jego gwiazd był przyjmujący Jarosław Wojczuk.
To wtedy gorzowska siatkówka odniosła dwa największe sukcesy. W 1999 r. w ekstraklasie byliśmy na trzecim miejscu, zabraliśmy brązowe medale, a rok później zostaliśmy wicemistrzami Polski. I jeszcze pamiętny finał Pucharu Polski w 1997 r. w Radomiu. Zwycięski mecz o pierwsze miejsce, 3:0 z Mostostalem Kędzierzyn-Koźle, w ostatnim secie 15:0...
52 lata, dopiero tyle w czerwcu skończyłby Jarosław Wojczuk. Odszedł od nas niespodziewanie, w sile wieku. Pochodził ze Szczecina, był wychowankiem tamtejszej Stali Stocznia. W czasie długiej, siatkarskiej kariery zapamiętali go kibice w Zduńskiej Woli, Sosnowcu, Pile, Międzyrzeczu, Radlinie... Na zawsze pozostanie również w naszych wspomnieniach, fanów gorzowskiej siatkówki.
Ks. Andrzej Wręczycki był kierownikiem gorzowskiej pieszej pielgrzymki na Jasną Górę. Ostatnio także wikariuszem w parafii pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Deszcznie.
Urodził się w 1973 r. w Gorzowie, po maturze rozpoczął studia w Zielonogórsko-Gorzowskim Wyższym Seminarium Duchownym w Paradyżu. Studia ukończył uzyskując tytuł magistra teologii na Papieskim Fakultecie Teologicznym we Wrocławiu. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1998 r. w Gorzowie z rąk bp. Adama Dyczkowskiego. Pracował jako wikariusz w Sulechowie i Dobiegniewie.
Od 2006 r był koordynatorem Caritas Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej w okręgu gorzowskim oraz prefektem Katolickiego Liceum św. Tomasza z Akwinu w Gorzowie. W tym czasie był również rezydentem przy gorzowskiej parafii katedralnej. Później pełnił funkcję wikariusza w Świebodzinie, Nowej Soli, Gorzowie oraz Deszcznie Gorzowską pieszą pielgrzymką na Jasną Górę kierował od 2013 r.
Wszystkie komentarze