Placówka opiekuńczo-wychowawcza w Zielonej Górze. Liczba mieszkańców: 60. Wiek: szkolny, pełen przekrój. Czas pobytu: od kilku miesięcy do kilku lat. Powód jeden i ten sam: rodzina niewydolna, nie podołała obowiązkom wychowawczym.
Chcesz dostawać e-mailem serwis z najważniejszymi informacjami z Zielonej Góry? Zapisz się na nasz bezpłatny newsletter.
Wigilię większość mieszkających tutaj dzieciaków spędzi wspólnie przy jednym stole. Z dala od domów. Na co dzień żyją w 12-osobowych grupach, każda w osobnym domu-placówce. Część z nich dopiero tutaj zetknęła się z ciepłą i przyjazną atmosferą świąt.
– Zaczynamy od zasłania stołu białym obrusem, bo na co dzień jest kolorowy. Wieszamy dekoracje, ubieramy choinkę, a później oglądamy Kevina w telewizji. Jak to w święta, spędzamy wspólnie czas. Nawet więcej niż na co dzień – mówi Monika Szymanek, wychowawczyni.
Filip pod choinką chciałby znaleźć worek piłkarski do trenowania. Agnieszka na to samo pytanie wypala: – Czipsy serowe!
Powrót do domu? Akurat oni o tym nie marzą. Tylko część dzieci wyjeżdża na święta. Mogą dostać przepustkę, jeśli poproszą.
– Każde z dzieci to osobna, indywidualna historia – wyjaśnia Szymanek. – Mamy dzieci z nagłej interwencji, przywiezione w nocy. O losie innych zdecydował sąd. Czasem rozwiązywane są rodziny zastępcze i wtedy dzieci też przywożą do nas – mówi.
– Filip powiedział mi, że cieszy się, że spędzi z nami święta, bo nie wiedział wcześniej, jak powinny wyglądać, a teraz ma takie prawdziwe. Jego starszy brat nie chciał nawet wracać wspomnieniami do świąt z rodzicami – opowiada.
Szymanek w placówce pracuje od pięciu lat. Dzieciakom poświęca połowę życia. Tak jak wszyscy pracownicy stara się, by ośrodek na co dzień był dla podopiecznych drugim domem. Nie tylko w święta.
– To nie jest praca jak każda inna. To nie tak, że wychodzisz i zamykasz biurko. Tym się żyje. Trzeba przecież pójść na wywiadówkę, na zakupy, po prezent na klasowe mikołajki. O, tu mam na przykład właśnie prezent kupiony koleżance, którą wylosował Filip – pokazuje Szymanek.
– My już o nich czasami mówimy „moje dzieci". Cała nasza praca, to wychowywanie polega na zbudowaniu z nimi relacji. Żeby poczuły, że mogą zaufać, poczuć się bezpiecznie. Wtedy uczą się emocji, wyrażania ich. I to jest tak, że dopiero jak nawiążą z nami więź, to ten proces wychowawczy ma sens. Bo jak dziecko cię szanuje, to nie chce zawieść – mówi.
Początki bywają trudne. Nie tylko początki. U dzieci czasem złe wspomnienia z domu się zacierają, obwiniają pracowników za pobyt w ośrodku. Nie wiedzą, jak funkcjonuje zdrowa rodzina. Nie potrafią nawiązywać relacji.
– Słyszymy „wy nas zabraliście i nie chcecie oddać". Bo dom, jaki by nie był, zawsze będzie domem. My im dajemy miłość, troskę, cierpliwość, to bardzo opiekuńczy klimat. U większości po czasie pojawia się akceptacja, u innych nie – przyznaje wychowawczyni.
Znajdziesz tu ciężkie historie. Czasem trzeba uczyć dzieci od początku, jak jeść i się myć.
Sukces wychowawczy? – Kiedy dziecko mówi „kocham panią", ale też „nie lubię pani", a potem przychodzi i przeprasza, jeżeli czuje, że mogło kogoś skrzywdzić. Bo to znaczy, że czuje się bezpiecznie. Zżywasz się z nimi, te więzi są silne, ale nic tak nie cieszy, jak powrót dziecka do domu – do rodziców albo do rodziny zastępczej – podkreśla Szymanek.
Na początku grudnia dzieci w ośrodku piszą listy do Gwiazdora, później do Mikołaja. Pod choinką znajdują indywidualne, podpisane paczki.
– Święta to czas wielkiej dobroduszności. Pomagają sponsorzy, przychodzi dużo dobrych ludzi. Niedawno mieliśmy wizytę Teatru za Jeden Uśmiech z Krakowa, przynieśli kartony pełne słodyczy – mówi Małgorzata Łuczak, dyrektorka placówki opiekuńczo-wychowaczej.
Wspomina też nieznajomą kobietę, która niedawno zjawiła się z kartonem łakoci. – Nie przedstawiła się, zostawiła karton, życzyła wesołych świąt i poleciała – uśmiecha się dyrektorka.
Placówkę finansuje urząd miasta i państwo. Reszta dzieje się oddolnie. Dla dzieciaków z ośrodka działa Stowarzyszenie Nasze Dzieci, pomaga żużlowy Falubaz.
– To dzięki ich działaniom wychowankowie jeżdżą nad morze, na kolonie, mają organizowane komunie czy urodziny. Na Boże Narodzenie gestem wspierają też zwykli ludzie – przyznaje Łuczak.
Dyrektorka cieszy się z naszej wizyty w ośrodku. Chciałaby przełamać żyjące w zbiorowej świadomości przekonanie, że domy dziecka to zimne, zaniedbane ośrodki, które traktuje się jak zło konieczne.
– Żeby pomóc młodemu człowiekowi w poprawnym rozwoju, potrzeba normalności. Tylko tyle i aż tyle. To staramy się im dać – tłumaczy Łuczak. Pokazuje nam ośrodek i jak wiele zmieniło się na lepsze.
Wolnych miejsc nigdy jednak nie ma. Szymanek we wtorek archiwizowała dokumenty Julki i Kacpra, w środę przyjechał nowy podopieczny. Częściej niż kiedyś rozwiązują się rodziny zastępcze.
– Nie dają rady, problemy z dziećmi są naprawdę coraz trudniejsze. Młodzi mają duże problemy psychiczne, a opieka psychiatryczna w kraju jest słaba. I pandemia też się odbija – mówi Szymanek. – To jest najbardziej przykry moment trafienia tutaj. Jest już szansa, nadzieja, a jednak nie. W przeciągu niedługiego czasu dzieci do nas wracają. Zdarzyło się też tak, że tata się już ogarnął, dzieci wróciły do niego, znowu się posypał i znowu trafiły tutaj. Na pewno z czasem nabiera się odporności na to, dzisiaj mówię o tym ze spokojem, pięć lat temu by tak nie było – wspomina. - Tworzyć dzieciom nowy dom? To powołanie, bez cienia wątpliwości.
Szymanek: – Dzieci rysują dla nas laurki, niektóre zabieram do domu. Jak jest więcej plusów ujemnych niż dodatnich, wyciągam je z szafki, żeby przypomnieć sobie, po co to robię.
Izabela Budakowska i Martyna Sulima są studentkami II roku dziennikarstwa na Uniwersytecie Zielonogórskim. Tekst powstał pod opieką Piotra Bakselerowicza w ramach wspólnego projektu uczelni i Stowarzyszenia Dziennikarzy Lubuskich.
CZYTAJ TAKŻE: Cztery dziady i wigilijny stół, czyli coś z lasu, pola i jeziora
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze