Iggy Pop. Niemal 60 lat na karku, symbol rock'n'rolla, chodząca legenda. I kiedy wydawało się, że nieco zdziadziały freak będzie już tylko odcinał kupony od starych hitów, to ten nagrał jedną z najlepszych płyt w karierze. Chodzi oczywiście o "Post Pop Depression". Zaskoczył, bo ostatnią ponadprzeciętną płytę nagrał ponad 20 lat temu. Kopniakiem w tyłek dla Iggy'ego była śmierć Davida Bowiego. To Bowie (od zawsze wzór profesjonalizmu) pod koniec lat 70. zabrał Popa do Europy, kiedy temu drugiemu rozpadł się zespół The Stooges. Iggy nie miał wtedy grosza przy duszy i pogrążał się w narkotykowych lotach, nie raz budząc się na ulicach Detroit w samych, za przeproszeniem, gaciach, nie pamiętając trzech ostatnich dni. Staczał się. W Europie wziął się w garść. Z Bowiem nakręcali się wzajem do życia na trzeźwo (w miarę możliwości) i pisania muzyki. Piosenkę "Passenger" znamy wszyscy. To Bowie ułożył gitarowe chwyty. Załatwił Popowi muzyków, studio, komponował, pomagał, dogrywał partie na różnych instrumentach. W ciągu roku Iggy wydał "The Idiot" i "Lust for Life". Obie przeszły do kanonu.
Wróćmy do współczesności. W mijającym roku Iggy - kiedy znów stawał się już tylko chodzącym pomnikiem - nagrał płytę, która przejdzie do historii. Tym razem nie brał już kiepskich technicznie punkowych muzyków, komponowanie oddał w ręce Josha Homme'a, lidera Queens of The Stone Age. I nie pomylił się. Homme odwalił genialną robotę, a Iggy zrobił to, co potrafi najlepiej - napisał proste, choć kunsztowne, walące w serducho teksty i wyśpiewał je swoim jedynym w rodzaju głosem. Na albumie po prostu wszystko się zgadza. Katowałem go całymi dniami.
Dlaczego wspomniałem o śmierci Bowiego? Bo ten do końca został aktywny, szukał, inspirował i zanim odszedł do muzycznego nieba, zdążył wydać dwa arcydzieła. Iggy'ego musiało to ruszyć. Przecież nie wie, ile zostało mu czasu. Do historii i tak przejdzie, ale nikt nie chce zostać zapamiętany jako facet, który - co prawda - zmienił oblicze muzyki, ale po 40-tce zbijał bąki i śpiewał w kółko "I wanna be your dog" ze swojej pierwszej płyty.
Moja propozycja pod choinkę to zapis koncertu w ze słynnej londyńskiej sali Royal Albert Hall. Oprócz, utworów z nowej płyty (co ważne, Iggy'emu towarzyszą muzycy, którzy ją nagrywali) pojawiałą się utwory z dwóch pierwszych albumów: wspomniany "Pasażer", "Sister Midnight" czy "Funtime" (przypadek, że nagrane z Bowiem?). Brzmienie jest cudowne, atmosfera między muzykami wciągająca, a Iggy - znowu śpiewający świetne (i świeże!) piosenki - powoduje dreszcze na plecach. Krótko: mistrzostwo. Trzeba zobaczyć i posłuchać. Jeśli nie DVD z koncertu, to album.
Iggy Pop. Niemal 60 lat na karku, symbol rock'n'rolla, chodząca legenda. I kiedy wydawało się, że nieco zdziadziały freak będzie już tylko odcinał kupony od starych hitów, on nagrał jedną z najlepszych płyt w swojej karierze. Chodzi oczywiście o "Post Pop Depression". Zaskoczył, bo ostatnią ponadprzeciętną płytę nagrał ponad 20 lat temu. Dla mnie, fana amerykańskiej i brytyjskiej sceny rockowej lat 70. i 80., nie ma wątpliwości, że kopniakiem w tyłek dla Iggy'ego była śmierć Davida Bowiego. To Bowie (od zawsze wzór profesjonalizmu) zabrał Popa do Europy, kiedy temu drugiemu rozpadł się zespół The Stooges. Iggy nie miał wtedy grosza przy duszy i pogrążał się w narkotykowych lotach, nie raz budząc się na ulicach Detroit w samych, za przeproszeniem, gaciach i nie pamiętając trzech ostatnich dni. Staczał się. W Europie wziął się w garść. Z Bowiem nakręcali się nawzajem do życia (w miarę) na trzeźwo i pisania muzyki. Piosenkę "Passenger" znamy wszyscy. To Bowie skomponował gitarowe chwyty. Załatwił Popowi muzyków, studio, komponował, pomagał, dogrywał partie na różnych instrumentach. W ciągu roku Iggy wydał "The Idiot" i "Lust for Life". Obie przeszły do kanonu.
Wróćmy do współczesności. W mijającym roku Iggy - kiedy znów stawał się już tylko chodzącym pomnikiem - nagrał płytę, która przejdzie do historii. Tym razem nie brał już kiepskich technicznie punkowych muzyków, tylko oddał zadanie kompozytorskie w ręce Josha Homme'a, lidera Queens of The Stone Age. I nie pomylił się. Homme odwalił genialną robotę, a Iggy zrobił to, co potrafi najlepiej - napisał proste, choć kunsztowne, walące w serducho teksty i wyśpiewał je swoim jedynym w rodzaju głosem. Na albumie po prostu wszystko się zgadza. Katowałem go całymi dniami.
Dlaczego wspomniałem o śmierci Bowiego? Bo ten do końca został aktywny, szukał, inspirował i zanim odszedł do muzycznego nieba, zdążył wydać dwa arcydzieła. Iggy'ego musiało to ruszyć. Przecież nie wie, ile zostało mu czasu. Do historii i tak przejdzie, ale nikt nie chce zostać zapamiętany jako facet, który - co prawda - zmienił oblicze muzyki, ale później przez 40 lat był starym ćpunem i śpiewał w kółko "I wanna be your dog" ze swojej pierwszej płyty.
Moja propozycja pod choinkę to zapis koncertu w ze słynnej londyńskiej sali Royal Albert Hall. Oprócz, utworów z nowej płyty (co ważne, Iggy'emu towarzyszą muzycy, którzy ją nagrywali) pojawiałą się utwory z dwóch pierwszych albumów: wspomniany "Pasażer", "Sister Midnight" czy "Funtime" (przypadek, że to płyty nagrane z Bowiem?).
Brzmienie jest cudowne, atmosfera między muzykami wciągająca, a Iggy - znowu śpiewający świetne (i świeże!) piosenki - po prostu wzrusza i powoduje dreszcze na plecach. Krótko: mistrzostwo. Trzeba zobacz
Wszystkie komentarze