Z Delikatesami pożegnaliśmy się w 2011 r. Wspominała je Agata Źrałko.
Po kawiarni Mocca z mapy zielonogórskiego śródmieścia znikają kultowe Delikatesy. Sklep, który w Zielonej Górze istnieje od ponad 50 lat, na początku kwietnia pożegna się z deptakiem. - Kiedy zwykłe sklepy świeciły pustkami, Delikatesy były niemalże rajem - wspominają mieszkańcy.
Przed świętami zjeżdżała tu na zakupy połowa województwa. W niedzielę na spacerze po ćwiartkę 'Czystej' ze słynną czerwoną etykietką, paczkę Grunwaldów i lemoniadę przychodziły całe rodziny. Zupełną sensacją jak na tamte czasy były godziny otwarcia: od 6 do 22 bez przerwy obiadowej. Klienci z kartkami w rękach byli wniebowzięci.
Łyk luksusu
Do Delikatesów opłacało się przyjeżdżać z innych miast województwa, zwłaszcza przed świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocy, 1 maja i w rocznicę rewolucji październikowej. Można było tu wystać w kolejce szynkę za 150 zł, cytryny, pomarańcze (sprzedawano obrane, bo ze skórek trzeba było się rozliczać), rodzynki, migdały, gotowe torty i babki. Był też słynny dorsz wędzony za 10 zł i śledź z beczki za 9 zł. Żyć nie umierać w powojennej rzeczywistości. - Sama pamiętam, kiedy jako dziecko przychodziłam do tego sklepu i oczy błyszczały mi ze zdumienia. Gdy otwierało się wąskie drzwi, gości witał aromat kawy i uśmiechnięte ekspedientki. Tu, gdzie dziś jest lada z nabiałem, kiedyś ułożone były warzywa. Dokładnie posortowane, poukładane w rządku kusiły swoim wyglądem. Otwarcie Delikatesów było wielkim wydarzeniem w mieście. Zielonogórzanie mogli w końcu zasmakować łyku prawdziwego luksusu - opowiada Ewa Bąkowska, prezes spółdzielni Społem.
Być albo nie być
Dziś sklep czasy świetności ma dawno za sobą. Nie ma już minikwiaciarni przy wejściu, a półki zioną pustką. Bąkowska tłumaczy: - Lokal nadaje się do remontu, a nas zwyczajnie na to nie stać. Za dużo pieniędzy pochłonęłaby odnowa pomieszczeń, które zajmują 700 m powierzchni. Są one bardzo urokliwe, ale, niestety, utrzymanie ich jest po prostu nierentowne. Trzeba zapewnić ogrzewanie, trzeba zapalić światło, trzeba zapłacić podatki. Na to pieniędzy brakuje. Tak samo jak klientów.
Problemy zaczęły się, kiedy w centrum miasta wybudowano hipermarket. Zielonogórzanie mogli zrobić duże zakupy, nie organizując przy tym wielkiej wyprawy na obrzeża miasta. Kryzys zapukał do drzwi sklepu w 2008 r. Obroty znacznie spadły, trzeba było zrezygnować z niektórych luksusowych produktów. - Nigdy nie chciałam swoim klientom sprzedawać czegoś, co ma wątpliwą markę, ale nie mogłam też wymagać niemożliwego od moich pracowników. Choć nie wiem, jak bardzo motywowałabym swoich sprzedawców, nic to nie da, jeśli klienci nie przychodzą - komentuje Bąkowska. Społem próbował wszystkiego, co choć trochę pomogłoby podnieść sprzedaż. Były promocje, były obniżki. Nic z tego. - Jeszcze kilka miesięcy temu chciałam mieć choć jedno zapewnienie od zarządu, że będzie lepiej i damy radę. Choć jedną przysłowiową brzytwę, której mogłabym się trzymać. Dziś wiem, że to była płonna nadzieja - kwituje.
Wszystkie komentarze