Gazeta Wyborcza zgłasza pomysł i walczy o armatki
Zimy bywały mroźne, ale śniegu padało jak na lekarstwo. Stąd wyciąg na Tatrzańskiej działał coraz rzadziej. Aż w 2003 r. na czele batalii o ożywienie ruchu górce stanął Robert Rewiński, wtedy dziennikarz zielonogórskiego oddziału Gazety Wyborczej.
Rewiński upierał się, że do szczęścia potrzebne są tylko i aż armatki do śnieżenia stoku, bo orczyk miał się w miarę dobrze. Dziennikarz przepytał bodaj wszystkich radnych z tamtego okresu oraz ówczesnego dyrektora MOSiR Jana Zelka. Zystkał poparcie ponad politycznymi podziałami...
Mało! Znalazł nawet sponsora na armatki. Pac wspierał ten pomysł: - Na Tatrzańskiej, osłoniętej drzewami, panuje specyficzny mikroklimat. Mam zeszyt, w którym przez 10 lat zapisywałem stan pogody, temperaturę i liczbę narciarzy. Gdyby górkę dośnieżać armatkami, można by tam jeździć. A ja mam niewielki traktor, który mogę przerobić na ratrak. Ubity i równany śnieg będzie trzymał się dłużej - zapewniał.
Zdawało się, że sprawa jest na dobrej drodze, a amatorzy narciarstwa w Zielonej Górze już mogą smarować deski. Aż okazało się, że sprawa jest trudna, dochodzi do konfliktu różnych właścicieli terenu, a koszty piętrzą się znacznie ponad zakup armatek. I sprawa została odłożona na 2004 r. A kiedy nastał rok 2004, wyszło na to, że miasto nie podejmie rękawicy.
Ówczesny wiceprezydent Maciej Kozłowski przyznał, że Zielona Góra nie dołożyło się do modernizacji Tatrzańskiej. Montaż armatek nazwał wymysłem dziennikarza i dyrektora MOSiR. - To wy je obiecaliście mieszkańcom - obruszał się. I chyba nie chodziło o to, że nie lubił narciarstwa, tylko o koszty. Wyszło bowiem, że potrzeba ok. milion zł na wodociąg, pompy, hydrofornię, zbiornik retencyjny, zaplecze. Dopiero wtedy armatki mogłyby produkować śnieg dla narciarzy.
Wszystkie komentarze